Maniak na gorąco #1: Diuna: Część pierwsza.

Diuna

Uwielbiam nocne premiery i od kilku lat bardzo mi takich brakuje, więc z radością udałem się na pokaz Diuny. Potem odsypiałem cały dzień, by wreszcie zadrżeć z powodu zaległości w pracy, ale… warto było. A ponieważ wciąż kombinuję, jak pisać częściej i na aktualne tematy, chciałbym się z wami podzielić kilkoma przemyśleniami na temat filmu. Całkowicie na gorąco (mimo że publikuję tydzień od seansu 😅) i nie w tak uporządkowany sposób, jak w dotychczasowych recenzjach — bo i nie będzie to recenzja sensu stricto.

O filmie Villeneuve’a jeszcze przed premierą mówiło się z wielkim namaszczeniem. Nie powinno to wcale dziwić: dwie poprzednie wycieczki reżysera w świat fantastyki naukowej były bardzo udane. Nowy początek zachwycał pomysłami formalnymi, a Blade Runner 2049 bił na głowę kultowego Łowcę androidów, którego historię kontynuował. Diuna — jedna z najpoczytniejszych powieści science fiction w historii — wydawała się więc naturalnie dopasowana do artystycznej wrażliwości twórcy. I rzeczywiście: Diuna: Część pierwsza to film, o którym pewnie przez lata będzie się mówić jako „dziele” przez duże „d”. Ale jednocześnie trzeba podkreślić, że choć wyśmienity, nie jest to najlepszy film kanadyjskiego reżysera.

Diunie ciąży przede wszystkim… początek. Frank Herbert opisał w swoich książkach rozległy, skomplikowany świat, którego zasady na pewno niełatwo przełożyć na język filmu. Villeneuve i jego współscenarzyści Spaiths i Roth poszli jednak po linii najmniejszego oporu: racząc widza narracją z offu, nienaturalnymi dialogami wypełnionymi ekspozycją czy wreszcie scenami, w których główny bohater przesłuchuje materiały na temat kluczowej w filmie planety. To wszystko jest niesamowicie toporne, czasem podawane widzowi kilkukrotnie i szkodzi pierwszemu aktowi filmu. Na szczęście im dalej w las, tym bardziej Villeneuve zdaje się odzyskiwać wiarę w potęgę obrazu. Gdy już z tych wszystkich okowów zbędnych wyjaśnień film się uwalnia, dostrzec można prawdziwy kunszt narracyjny: opowieść, która absorbuje i angażuje emocjonalnie — nawet jeśli pewne wątki potraktowano w niej po macoszemu, by uwydatnić lepiej inne. I najważniejsze, że nie ma tu wymuszonego humoru — scenarzyści nie tracą wiary w fabułę i nie wyśmiewają jej, trzaskając jednolinijkowcami jak z karabinu.

Wizualnie to film przepiękny. W scenograficznych pomysłach widać rękę zarówno Villeneuve’a, jak i jego częstego współpracownika Patrice’a Vermette’a. Monumentalne, ciemne budynki przypominają struktury z Nowego początku i Blade Runnera 2049, a pustynne pustkowia cieszą oczy piaskowym bezkresem. Ród Atrydów zachwyca przepięknymi strojami, Fremeni intrygują nawiązaniami do bliskowschodniej estetyki, a Harkonnenowie przerażają swoiście przedstawionym mrokiem (zwłaszcza przewodzący im Baron). Doskonałe są też czerwie pustyni, których wizerunek reżyser oparł na ukochanym przez siebie motywie ludzkiego oka. To wszystko pięknie chwyta okiem kamery Greig Fraser, choć wobec jego pracy mam parę zastrzeżeń. Nie jest to bowiem zdjęciowe arcydzieło — stanowczo za dużo tu ujęć rozmytych czy „przepiaszczonych” — jak gdyby ziarnka pustynnego piasku utkwiły operatorowi w obiektywie.

Dźwiękowo mam mieszane uczucia. Z jednej strony bardzo podobają mi się stylizowane na etniczne frazy wyśpiewywane przez chór, z drugiej brakuje mi w muzyce Hansa Zimmera więcej melodycznych elementów. Jego ścieżka dźwiękowa pełna jest monumentalnie brzmiących, niskich syntezatorów, które miejscami zbyt mocno wybijają się na tle warstwy wizualnej, odwracając od niej uwagę. Docenić należy jednak pracę dźwiękowców, którzy wspaniale opracowali ten niemuzyczny wymiar audio piaskowego świata Diuny.

Aktorsko przy takiej obsadzie trudno o jakikolwiek wypadek przy pracy, ale zdarzają się aktorzy niewykorzystani dostatecznie. Z jednej strony mamy więc charyzmatycznego jak nigdy Timothée Chalameta, który, co prawda, wchodzi w jeden z dwóch trybów aktorskich, w których zwykle działa — niewinnego zagubionego chłopca (drugi to „palant nie do zdzierżenia” — vide Lady Bird) — ale scenariusz daje mu się na tyle pobawić rolą, że nie jest to męczące. Zachwyca w krótkiej, ale niezwykle wyróżniającej się roli Thufira Hawata Stephen McKinley Henderson — aktor głównie teatralny, który fantastycznie zaznacza swą obecność na ekranie, mimo funkcjonowania głównie na dalszych planach. Świetny jest wreszcie Jason Momoa, który może nie rozszerza jakoś szczególnie swojego aktorskiego emploi, ale nadaje filmowi niewymuszonego luzu.

A któż się marnuje? Moim zdaniem przede wszystkim Rebecca Ferguson, bo jej rola — całkiem duża skądinąd — ogranicza się tylko do kilku wariacji mimiki „wielkiej cierpiętnicy”. A szkoda, bo to aktorka ogromnie utalentowana. Brakuje mi też bardziej wyraziście rozpisanych ról Oscara Isaacsa, Davida Dastmalchiana, Dave’a Bautisty czy wreszcie Zendayi, którzy w sumie to pojawiają się na ekranie, ale tak na dobrą sprawę nie za bardzo mają co na nim robić.

W ogólnym rozrachunku — mimo tych kilku uchybień, o których piszę — filmowa Diuna porwała mnie rozmachem, audiowizualnym ogromem, a przede wszystkim wspaniałym światem przedstawionym i opowieścią, która — mam wrażenie — jest w dzisiejszych czasach szczególnie potrzebna. Zdecydowanie polecam Wam seans, jeśli się jeszcze wahacie.

Maniak na gorąco: nowy format tekstów, w którym przedstawiam swoje spostrzeżenia na temat dzieł popkultury tuż po zapoznaniu się z nimi. Nie są to pogłębione recenzje, a raczej opis pierwszych wrażeń i uwag.

Komentarze