Maniak podsumowuje popkulturowe przeżycia #3

MANIAK PISZE WSTĘP

Ostatnia notka na blogu pojawiła się na początku marca. Od tego czasu zabierałem się za pisanie… mniej więcej codziennie, ale ciągle mi coś wyskakiwało. A to wewnętrzny perfekcjonizm kazał zrobić większe rozeznanie w temacie i utonąć w setkach artykułów, a to pilne zlecenia skutecznie odbierały czas na pisanie… Ale w końcu powiedziałem sobie: Krzysztofie, weź się w garść. Stąd powracam do blogowania skromnym tekstem kontynuującym zarzucony rok temu cykl krótkich podsumowań popkulturowych przeżyć. Będę starał się spisywać moje wrażenia z obejrzanych filmów i seriali, przeczytanych książek i komiksów oraz zagranych gier w miarę możliwości co tydzień — klucz wszak tkwi w systematyczności. Ale nie będę już nudził, tylko od razu przejdę do rzeczy. Dziś krótko (taa…) o trzech filmach i dwóch serialach. Miłej lektury!

FILMY

Nasze najlepsze wesele

Wiosna i lato to okres, kiedy dystrybutorzy chętnie wprowadzają do kin francuskie produkcje. I choć większość z nich to raczej przeciętne komedie, czasem zdarzy się wśród nich prawdziwa perełka. Taką perełką jest Nasze najlepsze wesele (oryg. Le sens de la fête, czyli Prawdziwe znaczenie imprezy).
Film opowiada o Maksie Angélym, organizatorze przyjęć weselnych. Akcja skupia się na jednej z takiej imprez, podczas której wszystko, co może, idzie nie tak. A to oczywiście okazja do multum momentów komediowych. Te rozpisane są w sposób całkiem inteligentny: nie rażą zbytnim slapstickiem i nie odwracają uwagi od clou filmu, a jednocześnie bawią do rozpuku. Festiwal porażek i niepowodzeń na weselu ma jednak oczywiście drugie dno. Nasze najlepsze wesele to przede wszystkim bowiem opowieść o odpowiedzialności, zaufaniu i tym, że nigdy nie jest za późno na to, by dorosnąć. „Banały” powiedzą pewnie niektórzy, ale wszystko podane jest widzowi w sposób tak lekki i delikatny, że ta banalność wcale nie razi. Dodatkowo w scenariusz wpleciono całkiem zmyślny komentarz społeczny.
Udany efekt to zasługa nie tylko naprawdę dobrego scenariusza i sprawnej reżyserii (odpowiada za nie duet Éric Toledano i Olivier Nakache, znani choćby z Nietykalnych), ale także wspaniałej obsady. A zobaczymy w niej zarówno bardziej znane nazwiska (Jean-Pierre Bacri, Jean-Paul Louve, Gilles Lelouche), jak i aktorów o niezbyt długiej filmografii (Eye Haïdara, Manmathan Basky). Dodatkowym atutem jest różnorodność: w ważnych rolach zobaczymy artystów nie tylko białych, ale również czarnoskórych czy śniadych. Miło ogląda się nieogranych aktorów, zwłaszcza jeśli są bardzo utalentowani.
Na szczególną uwagę w Naszym najlepszym weselu zasługuje też bardzo dobry montaż (film podzielony jest na kilka segmentów — każdy z nich rozpoczyna się o danej godzinie przyjęcia weselnego) oraz znakomita jazzowa muzyka ilustrująca kolejne sceny.
Nasze najlepsze wesele to ciepła, inteligentna komedia, którą zdecydowanie warto zobaczyć. Koniecznie wybierzcie się do kina.

Gra Geralda

Uważam, że Mike Flanagan to jeden z najciekawszych współczesnych reżyserów horrorów. Z wielką przyjemnością sprawdziłem więc, jak poradził sobie z materiałem dość trudnym do zekranizowania, bo dziejącym się z grubsza w jednym miejscu i skupionym na jednej osobie. Rozwiązanie takiego impasu wydaje się oczywiste: trzeba zatrudnić odpowiednich aktorów, którzy udźwigną ciężar produkcji. Ale od początku.
Rzecz skupia się na Jessie Burlingame, która wraz z mężem, tytułowym Geraldem, przyjeżdża na mały urlop do Maine. By ratować sypiące się małżeństwo, postanawiają spróbować miłosnych igraszek. Jessie zostaje przykuta do łóżka kajdankami. Traf jednak chce, że jej mąż umiera na zawał, a tym samym Jessie wpada w pułapkę. Podczas gdy będzie próbowała się z niej wyzwolić, zmierzy się nie tylko z wygłodniałym psem i grasującym po okolicy mordercą (a może to tylko zjawa?), ale także z własną przeszłością.
Siłą Gry Geralda jest przede wszystkim bardzo ciekawy i trzymający w napięciu scenariusz — mimo że punkt wyjścia historii może wydawać się niedorzeczny. Stopniowe zagłębianie się w psychikę Jessie pozwala widzowi zaangażować się w jej wewnętrzną walkę. Flangan doskonale to zresztą realizuje: pomysłowe zbliżenia, wykorzystanie retrospekcji, gra barwami, nienachalne wykorzystanie symboliki i przede wszystkim wyciśnięcie z Carli Gugino — jednej z moich ulubionych aktorek — wszystkiego, co się da, czynią Grę Geralda prawdziwie fascynującą. Niektórzy zresztą mówią, że to jeden z najwspanialszych występów w karierze Gugino i trudno się z tym nie zgodzić.
Jeśli lubicie filmy psychologiczne, fanujecie Flanagana i Stephena Kinga (na którego powieści film oparto) albo lubicie Carlę Gugino, koniecznie dajcie Grze Geralda szansę. Na pewno się nie zawiedziecie.

Zimna wojna

Paweł Pawlikowski stworzył doskonałą Idę i podbił nią świat. Teraz tworzy wyjątkowo osobistą Zimną wojnę i znów trafia w punkt, święcąc światowe tryumfy. Film na ekrany kin wejdzie oficjalnie dopiero w przyszły piątek, ale na szczęście pomyślano o pokazach przedpremierowych. Bardzo byłem bowiem ciekaw, jaki to obraz. I okazuje się, że jest rzeczywiście wyjątkowy. To przede wszystkim opowieść o miłości dwojga ludzi, którzy nie mogą żyć bez siebie, ale też trudno im żyć ze sobą. Historia ciągłych powrotów i rozłąk, zawodów i uniesień, zazdrości i oddania przedstawiona jest na tle trudnych zimnowojennych czasów. Nie bez powodu, sama bowiem relacja kochanków może być określona mianem zimnej wojny — i to stąd przede wszystkim tytuł. Miłość w takim wydaniu — nieoczywistym, nieprzejaskrawionym — rzadko pojawia się na ekranach. Miłość to jednak nie wszystko, bo w jej tle pojawia się wątek sztuki i jej upolityczniania oraz wpływania na jej realizację. Tym samym Pawlikowski czyni dwie osobiste aluzje: główny wątek nawiązuje do historii jego rodziców, ten poboczny zaś można łatwo odnieść do jego pracy artystycznej i obecnej sytuacji w naszym kraju (wspomnijcie choćby sytuację z emisją Idy w telewizji publicznej).
Realizatorsko to pod pewnymi względami powtórka z Idy. Znów czerń i biel; znów delikatne, niemal statyczne zdjęcia, znów format 4:3, znów bijący z tego wszystkie perfekcjonizm (szczególnie zachwyca kompozycyjna klamra i pewna symetria między ujęciami z początku i końca). Jednak Zimna wojna, mimo że bardzo naznaczona tym wyjątkowym autorskim stylem Pawlikowskiego, wyróżnia się na tle Idy w warstwie muzycznej. Ta oczywiście była we wcześniejszym filmie reżysera obecna, ale w Zimnej wojnie nabiera zupełnie innego znaczenia, nie tylko służąc jako narzędzie narracyjne, ale wręcz stanowiąc ważnego bohatera filmu, który nadaje mu rytm i nastrój.
Aktorsko Zimna wojna to przede wszystkim dwie wyraziste kreacje: Joanny Kulig (z którą Pawlikowski bardzo lubi współpracować) oraz Tomasza Kota. Oboje spisują się znakomicie, naznaczając tę historią miłosną iskrą pasji i namiętności. Bardzo dobry jest także drugi plan: Agata Kulesza jako nieco zrezygnowana Irena i Borys Szyc jako dupkowaty Lech Kaczmarek.
Zimna wojna nie na wszystkich będzie oddziaływać tak samo, ale we wszystkich z pewnością wzbudzi jakieś emocje i wprawi w zadumę. To film, który długo pozostaje z widzem po seansie i tu tkwi jego największa siła.

SERIALE

Fatalna czarownica S01E01

Nostalgia (a trochę też obowiązki zawodowe, ale na razie o tym sza) przywiodły mnie do nowej serialowej adaptacji książek Jill Murphy. Ci z was, którzy wychowywali się na serialach emitowanych na Minimaksie, pamiętają pewnie wcześniejszą wersję: Niefortunną czarownicę z Georginą Sherrington, Felicity Jones i Kate Duchêne. To był bardzo przyjemny serial i miło go wspominam, dlatego do nowej odsłony podchodziłem z ostrożnością. Okazuje się jednak, że niepotrzebnie.
Fatalna czarownica opowiada o tym samym, co książki i poprzednie ekranizacje. Mildred Hubble to niezdarna młoda czarownica, która trafia do Akademii Czarów panny Cackle. Choć pochodzi z niemagicznej rodziny i nie do końca spełnia wymagania nauczycieli, nadrabia wszystko swoją pomysłowością. W skrócie: to taki mniej poważny Harry Potter z dziewczynkami w rolach głównych.
Scenarzyści nowego serialu nie trzymają się powieści tak ściśle jak autorzy poprzednich wersji. Biorą z nich raczej główny zarys i bohaterów, urozmaicając historię Murphy własnymi pomysłami. Takie podejście doskonale się sprawdza, bo historia o szkolnych perypetiach przywdziana w magiczne szaty zyskuje dzięki temu świeżości.
Całość jest całkiem sprawnie wyreżyserowana. Nie są to może realizacyjne szczyty (np. efekty komputerowe nie powalają), ale serial wygląda bardzo przyzwoicie. Doskonała jest także obsada. Bella Ramsey jako Mildred jest znacznie bardziej sympatyczna od wiecznie smutnej Georginy Sherrington. Świetnie sprawdzają się także Claire Higgins w podwójnej roli Ady i Agaty Cackle oraz Raquel Cassidy, która doskonale bawi się rolą surowej panny Hardbroom.
Jeśli lubicie powroty do dzieciństwa i nie przeszkadza Wam, że Fatalna czarownica to serial kierowany głównie do młodszej widowni, koniecznie odpalcie Netflixa i obejrzyjcie pierwszy odcinek. Nie pożałujecie.

Westworld S02E05

Jestem o dwa odcinki do tytułu z Westworld, a w ogóle, to planuję oddzielną serię tekstów o serialu (życzcie mi powodzenia — właśnie znów zawalono mi grafik), ale ponieważ w końcu obejrzałem odcinek poświęcony Shogun World, muszę się uzewnętrznić.
Serial w tym sezonie bardzo pozytywnie zaskakuje, ale w gruncie rzeczy zaskakiwał od zawsze. Fabuła wkracza więc na iście ciekawe tory, poznajemy nowe parki, przeszłość bohaterów i łapiemy się — a przynajmniej ja się łapię — na tym, że kibicujemy nie ludziom, a hostom, z Maeve na czele. I to właśnie jej historia jest w piątym odcinku, Akane no mai, tą najciekawszą. Poszukiwania córki zawiodą Maeve do Shogun World, a tam czeka na nią wymykająca się skryptom przygoda z siogunem, rōninami i gejszami. Wszystko oplecione jest estetyką rodem z filmów Kurosawy, a dodatkowo cieszy dosadnie podkreślony związek japońskich filmów samurajskich z westernami. A do tego słychać tu mnóstwo japońskiego (nie tylko z ust japońskich aktorów), co moje japonistyczne serduszko bardzo cieszy.
Drugi ważny wątek skupia się na Dolores i jej związku z Teddym. Muszę przyznać, że ta historia także idzie w ciekawym kierunku i pozwala na duży rozwój blondwłosej córki ranczera. Rozwój jednocześnie zaskakujący i — paradoksalnie — naturalny, biorąc pod uwagę ewoluującą świadomość bohaterki.
Reżysersko jest wyśmienicie: Craig Zobel doskonale czuje samurajski klimat i dobrze czuje się także w stylu, w jakim konsekwentnie kręcony jest serial. Niezmiennie fantastyczna jest muzyka, bardzo w tym odcinku eklektyczna.
Aktorsko serial niezmiennie stoi trzema ważnymi kreacjami. Na pierwszy plan wybija się Thandie Newton, której charyzma i emocjonalność nie przestają zachwycać. Evan Rachel Wood dotrzymuje jej kroku, a całości dopełnia występ Jeffreya Wrighta — choć tym razem jest go dość mało.
Przymierzam się do kolejnych odcinków z niemałymi oczekiwaniami, ale też dużą ekscytacją i pewnością, że Jonathan Nolan i Lisa Joy dostarczą mi mnóstwo dobra. Jak czynili do tej pory.

I to tyle z zeszłego tygodnia. W komentarzach poniżej dajcie znać, co sami oglądaliście, a jeśli coś z listy powyżej, to koniecznie napiszcie o waszych wrażeniach!

Komentarze