Maniak ocenia #296: „Kształt wody”

MANIAK ZACZYNA

Uwielbiam Guillermo Del Toro. To reżyser o niesamowitej wrażliwości i wspaniałej wyobraźni, które przekładają się na dzieła niezwykłe, takie jak choćby mój ukochany Labirynt fauna. Na każdy jego film zawsze więc czekam z utęsknieniem i nadzieją na audiowizualną ucztę oraz mądrą, wzruszającą historię. Możecie sobie więc wyobrazić, jak niecierpliwie wyczekiwałem premiery Kształtu wody, zwłaszcza że to film, który zdobył już sporo nagród i ma szansę na kilkanaście statuetek Oscarów. Koniec końców pognałem (kulejąc) do kina na prapremierę i wcale się nie zawiodłem. Więcej: wyszedłem z sali kinowej zakochany.

MANIAK O SCENARIUSZU

Baltimore, rok 1962. Trwa zimna wojna. Niema i samotna Elisa Esposito pracuje jako sprzątaczka w tajnej rządowej jednostce badawczej. Jej życie całkowicie się odmienia, kiedy do jednostki trafia tajemniczy „obiekt” — humanoidalny stwór żyjący w wodzie…
Można powiedzieć, że Guillermo Del Toro, który nie tylko wyreżyserował film, ale także napisał jego scenariusz (wraz z Vanessą Taylor), rozwijał swój pomysł już od najmłodszych lat. I choć niektórzy widzowie dopatrzą się w obrazie nawiązań do postaci Abe’a Sapiena z Hellboya, ci bardziej zaznajomieni z historią kina z łatwością odnajdą źródło inspiracji Del Toro w Potworze z Czarnej Laguny. To właśnie scena z tego horroru Universalu z lat 50. niesamowicie poruszyła sześcioletniego wówczas reżysera. Odtąd w głowie zaczął mu się krystalizować pomysł na własną wersję tego filmu: z perspektywy potwora i z zakończeniem wskazującym na to, że kreatura wiąże się z główną bohaterką. Del Toro próbował zainteresować swoją wizją Universal, ale niestety: bezskutecznie. I wtedy nastąpiło spotkanie, dzięki któremu pomysł ewoluował.
Rok 2011, Del Toro ustala z Danielem Krausem szczegóły Łowców Trolli. Podczas śniadania z pisarzem, reżyser pyta go, nad czym pracuje. Kraus odpowiada: „Mam w głowie pomysł na opowieść o niemej sprzątaczce placówki badawczej, która zakochuje się w badanym tam stworze i postanawia zabrać go do domu”. Del Toro jest wniebowzięty: „Mogę od ciebie kupić ten pomysł?”. I w ten sposób krystalizuje się ostateczna wizja Kształtu wody: swoistego połączenia idei Krausa z Potworem z Czarnej Laguny.
Jak wspomina sam reżyser, Kształt wody to dla niego film terapeutyczny:
W dziewięciu filmach cały czas mówiłem o lękach i snach z dzieciństwa, a teraz po raz pierwszy wypowiadam się jako osoba dorosła — na temat czegoś, co martwi mnie jako osobę dorosłą. Mówię o zaufaniu, odmienności, seksie, miłości i tym, dokąd zmierzamy. To nie są zmartwienia, które trapiły mnie w wieku dziewięciu czy siedmiu lat.
I rzeczywiście — ten osobisty ton mocno jest w filmie dostrzegalny, i to zarówno w motywach, które Del Toro i Taylor poruszają, jak i w stylu opowieści. A mamy tu do czynienia ze swego rodzaju baśnią (podobnie jak w Labiryncie Fauna) skierowaną do dorosłego odbiorcy. Baśnią z wyraźnymi formułami otwierającą i zamykającą (świetnie rozpisane krótkie fragmenty narracyjne), z „księżniczką”, z walką pomiędzy dobrem a złem, z niewysłowionym morałem oraz z ukrytym za tym wszystkim podtekstem psychologicznym, który z chęcią rozebrałby na części pierwsze Bruno Bettelheim. Baśniowość przejawia się ponadto w konstrukcji postaci, zwłaszcza głównej bohaterki. Niewiele o niej wiemy, a serwowane przez scenarzystów szczątki informacji zdają się sugerować jej niezwykłe pochodzenie.
Motywem przewodnim tej filmowej baśni dla dorosłych jest odmienność, którą scenarzyści ujmują na wiele różnych sposobów. Najbardziej widoczna jest ona w dwójce głównych bohaterów: ona jest niema, on — nie z tego świata. Ale nie trzeba daleko szukać, by odnaleźć także odmienność ujętą mniej symbolicznie: są więc wśród bohaterów drugoplanowych homoseksualista, czarnoskóra kobieta czy wreszcie niejednoznaczny imigrant. A dzięki temu, że opowieść została osadzona w latach sześćdziesiątych, udaje się dość dosadnie pokazać jak trudno być innym. Scenarzyści zrywają przy tym z wizerunkiem tamtych dni jako „czasów wielkości Stanów Zjednoczonych”, pokazując, że owszem: pewnym osobom żyło się świetnie, ale tym, którzy w jakiś sposób się wyróżniali — niekoniecznie. Najbardziej dosadnie mówią o tym sceny z potworem, ale znajdą się też bardziej subtelne sekwencje — choćby znakomita scena w barze, w której na jaw wychodzą rasizm i homofobia jednego z trzecioplanowych bohaterów. Co ciekawie, autorzy znakomicie się tej rzeczywistości przeciwstawiają, wkładając najwięcej kwestii mówionych w usta wspomnianych: homoseksualisty i czarnoskórej kobiety.
W Kształcie wody poruszony zostaje także temat miłości. Mówi się o niej w kategoriach najbardziej oczywistych: jako uczuciu nawiązującym się pomiędzy dwoma osobami (stworzeniami?), które jest w stanie pokonać wszelkie przeciwności. To taka miłość w wydaniu baśniowym, trochę jak w Pięknej i Bestii — przekracza wszelkie granice i okazuje się tą zbawienną siłą, dzięki której dobro zwycięża. Ale Del Toro i Taylor na tym najbardziej oczywistym spojrzeniu się nie zatrzymują. Snują też przypowieść o tym, że lepiej kochać niż nienawidzić, a do tego wszystkiego bardzo odważnie, ale także bardzo po ludzku podchodzi do tematu ludzkiej seksualności — nie bez powodu umieszczając w codziennej rutynie głównej bohaterki poranną masturbację w wannie. To zresztą tylko punkt wyjścia rozważań, które w dalszej części filmu wybrzmiewają jeszcze mocniej, nie tracąc jednak pewnego rodzaju lirycznej, pięknej otoczki. Trudno, mówiąc o seksualności, nie zboczyć na wulgarną ścieżkę, ale w Kształcie wody udaje się jej uniknąć.
Del Toro nie byłby oczywiście sobą, gdyby nie zastanowił się w swym filmie na temat natury potworów, które od dawien dawna stanowią jego fascynację. Jak mówił na rozdaniu Złotych Globów:
Od dzieciństwa pozostaję wierny potworom. One mnie zbawiły i mi przebaczyły, bo potwory — jak wierzę — są patronami naszej błogiej niedoskonałości i dopuszczają możliwość porażki, której stanowią ucieleśnienie. 
Cytuję tu tę wypowiedź nie bez powodu, bo stanowi ona klucz w zrozumieniu tego, co ma symbolizować potwór w Kształcie wody i dlaczego został przedstawiony w tak ciepły sposób. Nie jest tu potwór symbolem zła. Je reprezentuje pełen nienawiści antagonista, pułkownik Strickland, do którego to określenie, „potwór” — w jego tradycyjnym rozumieniu — bardziej pasuje. Tajemnicze stworzenie to dla Del Toro ucieleśnienie niedoskonałości, jakie każdy z nas gdzieś w sobie ma, a jednocześnie — jak już wyżej wspomniałem — odmienności.
Kształt wody jest zatem — jak na baśń przystało — prosty z wierzchu, ale gdzieś tam pod spodem psychologicznie (i nie tylko) zniuansowany. Znakomitą frajdę sprawia zresztą tropienie tych niuansów i poszukiwanie ukrytych znaczeń. A odnaleźć można je zarówno w z pozoru nieistotnych scenach, jak i w nazwach. Nie bez powodu stanowiąca główne miejsce akcji jednostka badawcza — symbolizująca w pewien sposób zło i opresję — nazywa się Ośrodkiem Badawczym Occam. Zupełnie jakby scenarzyści chcieli powiedzieć, że to najprostsze rozwiązanie (nienawiść?), swoista brzytwa Ockhama, nie jest rozwiązaniem właściwym.

MANIAK O REŻYSERII

Piękny scenariusz Guillermo Del Toro równie pięknie zrealizował. Sam mówi zresztą, że spośród filmów, które nakręcił, Kształt wody jest jego ulubionym. I wcale się nie dziwię.
Reżyser przede wszystkim ubiera swą baśń w pierwszorzędną formę, przygotowując wyjątkowy spektakl audiowizualny. Doskonale gra w nim barwami, a dominujące w obrazie zielenie, błękity i wszystko co pomiędzy tworzą ciekawą iluzję, przenosząc widza do wyjątkowego, niemalże podwodnego świata. To wszystko zostaje od czasu do czasu przełamane cieplejszym kolorem, dzięki czemu reżyser wspaniale podkreśla ważne szczegóły.
Co ciekawe, pierwotnie Del Toro planował uczynić Kształt wody czarno-białym, co jednak moim zdaniem zupełnie odebrałoby filmowi urok. Pozostały jednak nostalgiczne nawiązania do czarno-białych obrazów czy to w postaci pojawiających się na ekranach pokazywanych w Kształcie wody telewizorów, czy w postaci wyjętej wprost z dawnych musicali muzyczno-tanecznej sekwencji. Pomysłowych scen jest zresztą w filmie więcej. Świetne jest choćby symboliczne podwodne otwarcie filmu oraz jego prześliczne zakończenie.
Tym, co w realizacji najbardziej jednak pozytywnie zaskakuje, jest sposób, w jaki Del Toro żongluje gatunkami. Do filmowej baśni dodaje nuty romansu, dramatu społecznego, zimnowojennego thrillera szpiegowskiego czy wreszcie horroru w stylu lat 50. I wszystko to idealnie ze sobą współgra: nie ma w filmie elementu, który wydawałby się dołożony na siłę. A to świadczy nie tylko o niesamowitym wyczuciu, ale także ogromnej wiedzy i wspaniałym filmowym kunszcie. Żadnej z wymienionych rzeczy Del Toro nie brakuje.

MANIAK O AKTORACH

Wiele z ról w Kształcie wody było pisanych z myślą o konkretnych nazwiskach, co zdecydowanie widać. I tak rolę główną otrzymała Sally Hawkins. To niesamowite jak czyni z niemej Elisy bohaterkę bardzo ekspresywną i energiczną, pokazując tym samym, jak wiele aktor może przekazać niewerbalnie: ruchem, gestem, mimiką twarzy czy wreszcie spojrzeniem. Hawkins, przygotowując się do roli, oglądała sporo filmów niemych i rzeczywiście, jej występ przywodzi trochę na myśl czarno-białe klasyki kina. I dowodzi geniuszu nie tylko aktorki, ale także samego reżysera, który prowadząc Hawkins w taki sposób, na kolejnym poziomie nawiązuje do przeszłości.
Aktorem, o którym — mam wrażenie — bardzo mało się pisze w kontekście Kształtu wody, jest Doug Jones. Wcielił się on w drugą postać pierwszoplanową, czyli potwora. Jones słynie z takich ukrytych za charakteryzacją i kostiumem ról (pamiętny Dżentelmen z Buffy, brr), a z Del Toro współpracuje praktycznie od samego początku (ich pierwsza kolaboracja miała miejsce w filmie Mimic, potem Jones zagrał m.in. Abe’a Sapiena, Fauna czy ostatnio ducha matki głównej bohaterki Crimson Peak). Podobnie jak w przypadku Hawkins Jones ma rolę niemą, ale jemu też udaje się wiele powiedzieć bez użycia słów. To aktor niesamowity, bo spod ogromnego, ciężkiego kostiumu (zakładał go aż trzy godziny) przedostaje się do widza niezwykle ludzkie, kruche oblicze zagubionej istoty. Możecie sobie tylko wyobrazić, jak wielkich umiejętności aktorskich trzeba, by czegoś takiego jak Jones dokonać. To chyba jedna z jego najwspanialszych ról i szkoda, że mało osób zwraca na to uwagę.
Równie barwny jest drugi plan. Na uwagę zasługuje przede wszystkim Richard Jenkins jako sąsiad Elisy, Giles. Nieco ironiczny, doświadczony, znajdujący się w trudnym położeniu, ale nietracący wigoru. Tak można w kilku słowach tę postać określić, a Jenkins te cechy doskonale uwydatnia, wzbogacając je o niesamowite ciepło. Nie sposób jego Gilesa nie polubić.
Podobnie sympatyczna jest Zelda, koleżanka z pracy Elisy, w wykonaniu Octavii Spencer. Gadatliwa, nieco impulsywna i twardo stąpająca po ziemi — to bohaterka wprost stworzona dla Spencer (dosłownie — Del Toro napisał ją dla niej, inspirując się jej rolami w Służących oraz Ukrytych działaniach). Aktorka sięga po sprawdzone środki, ale niuansuje postać na tyle, by nieco wyróżniała się na tle jej poprzednich dokonań. I naprawdę miło się ją ogląda.
Najmniejsze wrażenie robi chyba Michael Shannon jako czarny charakter. Oczywiście bynajmniej nie dlatego, że to rola zła, ale jednak daleko jej do tych najlepszych w dorobku aktora. Shannon w gruncie rzeczy jedzie tu trochę na tzw. autopilocie, odtwarzając choćby to, co robił w Człowieku ze stali. Oczywiście nadal warty odnotowania jest fakt, jak wiele nienawiści potrafi przekazać samym spojrzeniem, ale mam wrażenie, że jego postać jest troszeczkę przerysowana, a przez to wydaje się mniej prawdziwa — mimo świetnie poprowadzonego, w pewien sposób uczłowieczającego wątku.
Tam, gdzie jednak jeden Michael zawodzi, pojawia się drugi: Michael Stuhlbarg. Już raz mnie w tym roku zachwycił — wzruszającą rolą ojca bohatera Tamtych dni, tamtych nocy. W Kształcie wody zachwyca po raz drugi, bo po pierwsze, jest nie do rozpoznania, a po drugie, tworzy kreację niezwykle złożoną. Jego doktor Hoffstetler to ktoś, kogo nie da się łatwo rozgryźć ani łatwo ocenić.
I wreszcie David Hewlett, którego Fleming jest w Kształcie wody takim trochę Le Fou dla Shannonowego Gastona. Hewlett stara się by jego postać była kimś w rodzaju ciapowatego pomocnika głównego złego, a wrażenie to potęguje charakteryzacja: wąs i okulary, za którymi Fleming się skrywa.

MANIAK O TECHNIKALIACH

Jednym z powodów, dla których Kształt wody tak pięknie wygląda, jest fakt, że za zdjęcia do filmu odpowiadał Dan Laustsen. Ten sam, który nakręcił także Silent Hill Christophe’a Gansa oraz Crimson Peak Del Toro. Nic więc dziwnego, że ujęcia są tu tak wysmakowane — Laustsen to zdecydowanie operator o świetnym oku. Delikatne, płynące ruchy kamery doskonale oprowadzają widza po świecie przedstawionym, a powtarzalność niektórych ujęć daje pewnego rodzaju poczucie bezpieczeństwa. No i te zielenie!
Świetnie wykonano także montaż. Fantastycznie zestawiono choćby ujęcia przedstawiające codzienną rutynę głównej bohaterki, doskonale zagrano montażem równoległym w scenie, w której napięcie sięga zenitu i wreszcie wspaniale wpisano się w nostalgiczny ton filmu, stosując tzw. wipe transitions (wybaczcie, ale nie znam fachowej polskiej nazwy, a nie chcę niczego głupiego palnąć). Całość ma taki liryczny styl, któremu nie sposób nie dać się porwać.
Wrażenie robi scenografia, zwłaszcza wnętrza jednostki badawczej — sterylne, wiejące przeraźliwą pustką, mimo że teoretycznie ludzi tam od groma. Przytulne jest mieszkanie głównej bohaterki, a pomysł, by znajdowało się nad kinem to strzał w dziesiątkę. To wszystko aż woła do widza słowem „retro”, ale bez obaw: nienachalnie.
O charakteryzacji właściwie pisać dużo nie muszę — wystarczy spojrzeć, co zrobiono z Dougiem Jonesem. Ale to oczywiście nie wszystko, bo warto przyjrzeć się też niuansom: stylizowanym na ówczesne fryzurom, bardzo dobrym makijażom. Tutaj wszystko dopracowano do perfekcji — nawet odrastające włosy na głowie Richarda Jenkinsa.
Ostatecznego kształtu (tak, tak, słaby żart) nadaje filmowi muzyka autorstwa Alexandre’a Desplata. Piękne melodie sprawiają wrażenie delikatnie kołyszących się fal. Uzupełniają je klasyczne piosenki: między innymi Madeleine Peyroux, Glenna Millera, Trixie Smith czy Alice Faye. Nic, tylko słuchać.

MANIAK OCENIA

Długo zastanawiałem się, jakimi słowami zakończyć tę recenzję. I chyba znów muszę tu oddać głos samemu Del Toro, który Kształt wody podsumowuje tak:
To film o nawiązywaniu więzi. Chodzi w nim o empatię; o to, że potrzebujemy siebie nawzajem, by przetrwać. Dlatego pierwotny tytuł scenariusza brzmiał: Baśń na niespokojne czasy — bo sądzę, że to film niezwykle celny; obraz, który jest niczym antidotum na cynizm i odseparowanie, których doświadczamy dzień w dzień.
I to jest wszystko prawda. Dlatego czym prędzej pędźcie tę baśń na niespokojne czasy obejrzeć.  Warto. Do naszych kin trafi już w najbliższy piątek.
DOBRY

Komentarze