Maniak na gorąco #12: Nie martw się, kochanie

Nie martw się kochanie

Nie martw się, kochanie — drugim pełnometrażowym filmie w reżyserii Olivii Wilde — zrobiło się głośno jeszcze na długo przed premierą, a to za sprawą doniesień z filmowego planu. Plotki o romansach, konfliktach czy kłamstwach osób związanych z produkcją przez jakiś czas nie schodziły z głównych stron portali rozrywkowych. Nie tylko zresztą tych plotkarskich, ale nawet tych poważniejszych, pokroju The Hollywood Reporter czy Variety. I owszem: przezabawnie było śledzić domorosłych internetowych detektywów analizujących nagrania z uroczystej premiery filmu w Wenecji i sprawdzających, czy Harry Styles rzeczywiście opluł absolutnie najlepszego Krzyśka Hollywood (ponoć nie). Szkoda tylko, że w tej atmosferze sensacji i skandalu zgubił się sam film, który — choć niepozbawiony wad — okazał się solidnym drugim dziełem Wilde.

Scenariusz Nie martw się, kochanie to przepisane na nowo przez Katie Silberman dzieło braci Careya i Shane’a Van Dyke’ów (tak, z tych Van Dyke’ów). W jego centrum znajduje się młoda para, Alice i Jack Chambersowie, którzy wiodą pozornie beztroskie życie w Victorii. To idylliczne miasteczko sprawiające wrażenie wyciągniętego z lat 50. — zarówno stylistycznie, jak i obyczajowo. Najważniejsi są bowiem w Victorii mężczyźni — to oni codziennie jeżdżą do głównej siedziby firmy, która miasteczko ufundowała, i pracują nad ściśle tajnym projektem. Kobiety mają tymczasem zajmować się domem i nie zadawać zbędnych pytań. Alice jednak zmuszona jest te pytania w końcu wyartykułować, kiedy stopniowo zauważa, że coś w tym miasteczku jest bardzo nie tak.

Silberman rozpisuje interesujący thriller psychologiczny, choć nie jest on szczególnie oryginalny (oczywiste są tu choćby skojarzenia z Żonami ze Stepford). Scenariuszowej innowacyjności raczej więc w Nie martw się kochanie nie uświadczymy, ale tematycznie jest to obraz bardzo aktualny. Filmowa Victoria to raj dla konserwatywnych mężczyzn, którym marzy się dawny porządek: pozycja jedynego żywiciela rodziny i ważniaka pracującego nad tajnym projektem, który po pracy wraca do wysprzątanego przez żonę domu na ugotowany przez nią obiad. Wszyscy ci mężczyźni skupieni są zaś wokół tajemniczego Franka — fundatora miasteczka, pracodawcy i duchowego przywódcy, który na myśl przywodzi pseudopsychologów pokroju Jordana Petersona (na nim zresztą, jak twierdzi Wilde, Frank został częściowo oparty).

Jest zatem Nie martw się, kochanie filmem traktującym o niezdrowej ambicji mężczyzn, ich obsesji na punkcie kontroli i łatwości, z jaką poddawani są manipulacji. Jest to też — a może przede wszystkim — metaforyczna opowieść o emancypacji. Bo choć Victoria to świat niezwykle męski, twórcy pokazują ją przede wszystkim kobiecym okiem. Główna bohaterka przebywa drogę od gospodyni domowej, seksualnej zabawki i ozdoby męża do kobiety pragnącej wyzwolenia. Gdy dostrzega nieprawidłowości otoczenia, w którym na co dzień funkcjonuje, zauważa tak naprawdę wady patriarchatu, który dusi niczym owinięta wokół twarzy folia spożywcza, osacza niczym zacieśniające się ściany, a ostatecznie prowadzi donikąd i niczym pusta skorupka jaja nie jest w stanie niczego dobrego zaoferować. I choć wszystkie te wymienione symbole — obecne w filmie — często zdają się może nieco zbyt łatwe w interpretacji, niekoniecznie jest to wada. Czyni to bowiem thriller Olivii Wilde przystępniejszy w odbiorze.

I szkoda, że przy tym wszystkim film nieco rozpada się w trzecim akcie. Gdy już wszystko wiadomo i dochodzi do ostatecznej konfrontacji, twórcy nagle przypominają sobie o postaciach drugoplanowych, którym na szybko dopisują nowe wątki. Wątki te niestety sprawiają wrażenie skleconych na kolanie i nie do końca przemyślanych. Kiedy więc na ekranie pojawiają się napisy końcowe, widz czuje niedosyt: odnosi wrażenie, że ostatnia część historii została poprowadzona zbyt szybko i niedbale. Także pod względem reżyserii.

Ta jest jednak w większości filmu bardzo kompetentna. Olivia Wilde zachwyca przede wszystkim rozmachem, z jakim prowadzi tę historię. Doskonale buduje świat Victorii, która dzięki zdjęciom i scenografii rzeczywiście sprawia na początku wrażenie idylli. Wilde doskonale stopniowo ją jednak odziera z tej sielankowej skorupki, posługując się sugestywnymi obrazami. Szczególnie często używa tu takich, w których króluje synchronia. Widujemy więc synchroniczne tańce, jednoczesny odjazd mężczyzn do pracy czy wreszcie żegnające ich tak samo i w tym samym czasie żony. Reżyserka bardzo umiejętnie stopniowo zwiększa częstotliwość i intensywność tych obrazów, sprawiając, że z przyjemnych dla oka stają się coraz bardziej niepokojące. Niepokój wzmaga zaś oparta na dysonansach muzyka, w której John Powell wykorzystuje niewerbalne odgłosy wydawane przez kobietę — doskonale zresztą wpisując się w tematykę filmu.

Aktorsko Nie martw się kochanie należy przede wszystkim do Florence Pugh i Chrisa Pine’a. Pugh jak zwykle prezentuje na ekranie cały wachlarz emocji: od zachwytu, przez niepokój i strach, aż po determinację. To w dużej części dzięki jej występowi przeżycia Alice doskonale rezonują z widzem. Pine z kolei udowadnia, że jego szelmowski uśmiech to nie tylko atrybut sympatycznego awanturnika w stylu Steve’a Trevora. Frank w jego wykonaniu to typ oślizgły i nieprzyjemny, a jednocześnie roztaczający wokół siebie aurę tajemnicy.

Pozostali aktorzy niestety albo nie zostali dobrze wykorzystani, albo nie mają tyle talentu, ile wymieniona wyżej dwójka. Najlepiej z nich wszystkich wypada Olivia Wilde jako pociągająca papierosa za papierosem prominentna mieszkanka Victorii. Niezłe są też KiKi Layne i Gemma Chan, ale niestety ich role są tak malutkie, że nie sposób się nimi nacieszyć. Harry Styles zaś, choć umiejętności aktorskich z pewnością ma więcej niż elokwencji, nie dorasta swojej ekranowej partnerce do pięt, przez co jego występ sprawia niestety wrażenie płaskiego.

Film Wilde zdecydowanie nie jest idealny. Przydałby mu się porządny ostateczny szlif, by nieco go uporządkować i lepiej wykorzystać aktorów. Ale mimo niedociągnięć Nie martw się, kochanie pozostaje obrazem ciekawym i aktualnym — nawet jeśli opowiada o tym, o czym już w kinie nie jeden raz opowiadano.

Komentarze