Maniak marudzi #25: Oscary takie białewiększościowe

MANIAK KLECI WSTĘP



Kiedy przed kilkoma tygodniami ogłoszono nominacje do tegorocznych Oscarów, natychmiast wybory Akademii wywołały kontrowersje. Powód? Niemal we wszystkich najważniejszych kategoriach nominowano tylko i wyłącznie osoby białe. Najgłośniej na ten temat wypowiadali się przede wszystkim twórcy czarnoskórzy, ale sprawa nie dotyczy tylko ich, bo przecież nie znalazły się wśród ważnych nominowanych ani twórcy szeroko rozumianego pochodzenia azjatyckiego czy w ogóle przynależący do wielu innych grup etnicznych (traktuję je tu tak brzydko i zbiorczo, ale mam nadzieję, że to uproszczenie mi wybaczycie). W starciu z takim faktem nietrudno postawić pytania: „Dlaczego?” Jeśli nie zastanowimy się głębiej i pomyślimy bardzo na skróty, to nasunie się nam następująca odpowiedź: „Widocznie zasłużyli w tym roku tylko biali”. Tylko, że od takiego toku rozumowania niedaleko do wniosku, że osoby ras innych niż biała w ogóle nie zasługują (zobaczcie, jak rzadko są nominowane), a stąd droga do bzdur o wyższości jednej rasy nad drugą czy wydumanych ideologii o „rasie panów” jest już bardzo krótka. A przecież to nie tak.


MANIAK O OSCARACH I HOLLYWOOD


No dobrze — czyli problem nie leży w braku dobrych występów osób niebiałych (by wspomnieć o Idrisie Elbie w „Beasts of no Nation”, Michealu B. Jordanie w „Creed” czy Willu Smithie we „Wstrząsie”) czy w braku ich talentu. Problem leży gdzieś indziej. Pytanie jednak, gdzie dokładnie: w Akademii czy jednak w całym Hollywood?
Jak zwykle w przypadku takich pytań, odpowiedź nie jest łatwa, a toków rozumowania jest mnóstwo. A równie mnóstwo jest emocji. Nic więc dziwnego, że pierwszą reakcją już po wybuchu kontrowersji wokół nominacji były deklaracje bojkotu ceremonii. Zaczęło się od Spike'a Lee, którego „Chi-Raq” — film bardzo uznany przez krytyków — nie otrzymał ani jednej nominacji. Wkrótce potem bojkot zapowiedziała Jada Pinkett-Smith, a kilka dni później jej mąż, Will Smith. Możliwość nieuczestniczenia w ceremonii rozważał też Mark Ruffalo, który jednak ostatecznie postanowił się na niej pojawić, „by okazać wsparcie dobremu dziennikarstwu oraz ofiarom, którzy doznali przemocy seksualnej ze strony duchowieństwa”.
Choć szanuję decyzje każdego z wyżej wymienionych, to jednak zastanawiam się, na ile skuteczną formą protestu jest taki bojkot. Czy jest w stanie wpłynąć na decyzje Akademii w wymierny sposób? Wydaje się, że chyba nie do końca. Lee, Smithowie czy inni bojkotujący zdecydowanie przysłużą się nagłośnieniu całego problemu, ale czy ktoś wyciągnie z tego odpowiednie wnioski czy po prostu będzie udawać, że rozumie, ale ostatecznie machnie ręką? Trudno powiedzieć.
A zatem bojkotujący upatrują winy w samej Akademii. Jeśli więc pójść tym tropem, nietrudno dojść do wniosku, że potrzeba zmian. Pewne zmiany już wprowadzono (o tym za chwilę), nad innymi się debatuje. Takim dość często wysuwanym rozwiązaniem są parytety. Wydaje się, że to świetny pomysł, prawda? Mamy po pięciu nominowanych w większości kategorii, niech więc jeden z tych nominowanych będzie osobą czarnoskórą, jeden niech pochodzi z Azji Wschodniej, kolejny z Azji Zachodniej, następny zaś niech będzie Latynosem, a ostatni — biały. No właśnie — widzicie, ile grup etnicznych pominąłem? A ile innych mniejszości? Całe mnóstwo. Bo widzicie, problem z parytetami jest taki, że tak naprawdę łatwo z narzędzia mającego na celu wyrównanie szans stają się narzędziem wykluczającym. Już z samym podziałem aktorskich kategorii na te żeńskie i męskie — żeby było jasne: absolutnie nie przeczę, że bardzo potrzebnym — jest pewien problem, bo jak odpowiednio zakwalifikować np. androginiczną Tildę Swinton, która identyfikuje się jako genderfluid (i tak, wiem, że Swinton jest kwalifikowana do kategorii żeńskich, ale czy słusznie — moim zdaniem nie do końca)? A więc nawet, gdybyśmy poszerzyli różne kategorie, to i tak parytetowanie musiałoby się skończyć na nadaniu etykiet pt. „biali” i „niebiali”, co przecież byłoby krzywdzące.
Nic więc dziwnego, że sama Akademia poszła inną drogą. Prezes Akademii, Cheryl Boone Isaacs, ogłosiła 22 stycznia (a więc nieco ponad tydzień po ogłoszeniu nominacji) zmiany w zasadach członkostwa w organizacji. Głównym celem zmian jest podwojenie liczby kobiet oraz osób przynależących do różnego rodzaju mniejszości w całej Akademii do roku 2020. Cel bardzo szlachetny i bez wątpienia mógłby on poprawić sytuację mniejszości (i mowa tu nie tylko o mniejszościach etnicznych, ale także np. seksualnych). Środki jednak wzbudzają kontrowersje. Dlaczego?
Przede wszystkim ze względu na nowe zasady otrzymywania tzw. statusu głosującego (ang. voting status). Według przyjętych zmian, status ten będzie można uzyskać na dziesięć lat. Jeśli w ciągu tego czasu choć raz dany członek udzielał się w szeroko rozumianym przemyśle filmowym, uzyskuje on status głosującego na kolejne dziesięć lat. Jeśli zaś takich dziesięcioletnich okresów ze statusem głosującego zbierze się trzy, to taki członek będzie już mógł oddawać swoje głosy dożywotnio. Podobnie jak ci, którzy zostali nominowani lub otrzymali Oscara.
Tak naprawdę nie wiadomo, jak bardzo wpłynie to wszystko na kształt tej części Akademii, która ma prawa do głosu, ale już podniósł się krzyk wielu starszych członków i oskarżenia o dyskryminację ze względu na wiek. Czyli przechodzimy z jednej skrajności w drugą.
Jakkolwiek działań Akademii by nie oceniać (a sam uważam, że Isaacs podejmuje potrzebne kroki ku reformie organizacji), to trzeba się jednak zastanowić, czy aby nie należałoby ugryźć problemu od drugiej strony, tj. pomyśleć nad tym, czy jednak nie leży on w całym Hollywood.
Pamiętacie, co powiedziała Viola Davis, kiedy odbierała nagrodę Emmy?
«Widzę przed oczami linię. Ponad tą linią są pola zieleni, prześliczne kwiaty i piękne białe kobiety, które wyciągają do mnie ręce. Nie mogę się tam jednak w żaden sposób dostać. Nie mogę dostać się ponad tę linię.» Tak pisała Harriet Tubman w XIX wieku. Pozwólcie, że wam coś powiem. Jedynym, co odróżnia niebiałe kobiety od wszystkich innych ludzi, jest szansa. Nie da się wygrać Emmy za role, których po prostu nie ma. Dedykuję tę nagrodę wszystkim scenarzystów, wspaniałym ludziom, takim jak: Ben Sherwood, Paul Lee, Peter Nowalk, Shonda Rhimes. Ludziom, którzy na nowo zdefiniowali piękno i seksowność; którzy na nowo wskazali, co znaczy być kobietą u sterów i wreszcie: co znaczy być czarnoskórym. Dedykuję statuetkę także wszystkim Taraji P. Henson, Carrie Washington, Halle Berry, Nicole Beharie, Meagan Good, Gabrielle Union. Dziękuję, za wyniesienie nas ponad tę linię.
Przy okazji kontrowersji z Oscarami Viola Davis rozwinęła tę myśl z rozmowie z portalem ET Online.
Problem nie leży w Oscarach. Problem leży w systemie tworzenia filmów w Hollywood. Jak dużo filmów z osobami czarnoskórymi produkuje się co roku? Jak wygląda ich dystrybucja? Czy jeśli tworzy się filmy, to wielcy producenci myślą nieszablonowo o obsadzaniu ról? Czy można w danej roli obsadzić czarnoskórą kobietę? Czy można obsadzić czarnoskórego mężczyznę? Problem nawet nie leży w naszej płacy. Pewnie można byłoby ustawić w rządku topowe czarnoskóre aktorki i prawdopodobnie razem wzięte nie zarabiają tyle, co jedna topowa aktorka bierze za jeden film. To jest problem. Można zmieniać Akademię, ale jeśli filmów z czarnoskórymi osobami w ogóle się nie produkuje, to na kogo Akademia ma głosować?
I jest w tych słowach wiele racji. Bo choć — jak wspomniałem wcześniej — rzeczywiście wybitnych ról czarnoskórych aktorów nie brakowało, to jednak jeśli zestawimy liczbę wyprodukowanych w zeszłym roku obrazów z czarnoskórymi osobami (czy też w ogóle z osobami reprezentującymi inne mniejszości, bo przecież nie tylko o czarnoskórych w tej całej dyskusji chodzi) czy spojrzymy na promocję tych wyprodukowanych (zobaczcie, jak niewiele było słychać o „Straight Outta Compton”, „Chi-Raq” czy też „Wstrząsie”; przyjrzyjcie się na kim była skupiona promocja „Creed: Narodziny legendy”), to wyciągniemy niezbyt ciekawe wnioski.
Ktoś może oczywiście powiedzieć, że po co cały ten krzyk, że po co walczyć o prawa mniejszości, że poprawność polityczna to niedługo nas wszystkich wyżre. Tylko że po pierwsze: żadna poprawność polityczna, ale przyzwoitość. Taka zwykła ludzka przyzwoitość. A po drugie: tu chodzi przede wszystkim o reprezentację i szansę. Wśród przedstawicieli różnych mniejszości jest mnóstwo utalentowanych osób — temu nie można zaprzeczyć. Nie można też zaprzeczyć, że często nie dostają odpowiedniej szansy do pokazanie swego talentu. Wciąż, mimo że mamy już 2016 rok, nie mogą powiedzieć, że są traktowani na równi z tą stereotypową białą, heteroseksualną, męską większością.

MANIAK KOŃCZY


Jakie więc wnioski z całej afery? Cóż, niezbyt ciekawe. Wciąż mamy bowiem wiele do zrobienia, a proces zmian będzie zapewne wyjątkowo żmudny i powolny. A zmienić musi się nie tylko Akademia, ale i całe Hollywood. Cóż, pozostaje nam mieć tylko nadzieję, że takich czasów dożyjemy, a popularny ostatnio hasztag #OscarsSoWhite ustąpi miejsca następującemu: #HollywoodAndOscarsSoInclusive.

Komentarze