Maniak ocenia #295: „Blade Runner 2049”

MANIAK ZACZYNA

Oryginalny Łowca androidów czy też Blade Runner (wolę ten nietypowy i bardziej atrakcyjny anglojęzyczny tytuł) to film, który dość długo leżał na mojej „kupce wstydu”. Musiało minąć trochę lat, zanim w końcu się za niego zabrałem. Był on jednocześnie dziełem, od którego kultowości (bo nie ulega wątpliwości, że został otoczony on kultem) i wielkości (bo choć początkowo nie był ciepło przyjęty, dziś oceniany jest niezwykle pozytywnie) nie dało się uciec. Wciąż więc ciążyło na mnie poczucie obowiązku: „Obejrzyjże to wreszcie, Krzysztofie, ogarnij się”. Poczucie tym silniejsze, im bardziej zbliżała się premiera długo oczekiwanej kontynuacji. W końcu więc tej presji uległem, a potem ochoczo pognałem na część drugą. I wiecie co? Rzeczywiście warto obejrzeć Blade Runnera. Ale jeszcze bardziej warto zobaczyć Blade Runnera 2049. A to dlatego, że zrobił go o wiele lepszy reżyser.

MANIAK O SCENARIUSZU

Jest rok 2049 — minęło trzydzieści lat od wydarzeń z poprzedniego filmu. Nowy łowca androidów, K, odkrywa tajemnicę, która może pogrążyć świat w chaosie… Więcej właściwie pisać nie trzeba, bo warto odkrywać fabułę filmu samemu, krok po kroku. Hampton Fancher (scenarzysta oryginału) oraz Michael Green (Herosi, Logan) zadbali bowiem o to, by była wciągająca, głęboka i szalenie interesująca.
W samym centrum filmu stoi śledztwo prowadzone przez wspomnianego K. Wraz z bohaterem podróżujemy więc po dystopicznym świecie przyszłości, poznając zakamarki Los Angeles i mroczne sekrety. Sięgamy po kolejne poszlaki, poznajemy coraz to nowe szczegóły zagadki, aż w końcu spoglądamy na te wszystkie elementy z zupełnie innej perspektywy i dostrzegamy zaskakujący, niezmiernie interesujący obraz. Ten kryminalny wątek czerpie sporo z oryginalnego Blade Runnera i jego neonoirowej stylistyki, a angażuje na tyle, by widz z chęcią sam próbował rozwikłać trapiącą protagonistę zagadkę. Scenarzystom udaje się przy tym na tyle dobrze skonstruować historię, że jest ona spójna i jednocześnie nieprzewidywalna. Zwroty akcji napisane są więc z głową i choć obracają wyobrażenia widza do góry nogami, to łączą się też z podsuwanymi przez autorów tropami.
Wokół śledztwa rozwijają się też inne wątki. Protagonista spotyka na swej drodze intrygujące postaci drugoplanowe, w cieniu czai się niejednoznaczny antagonista, a w tle rozwijają się wydarzenia, które mogą obrócić cały świat przedstawiony do góry nogami. Ostatecznie jednak dla scenarzystów najważniejsza jest mikrohistoria głównego bohatera i to na nią kładą w zakończeniu największy nacisk.
Oryginalnego Blade Runnera nie można rozpatrywać tylko powierzchownie i podobnie jest z jego kontynuacją. O ile w części pierwszej rozpatrywano istotę człowieczeństwa przede wszystkim przez pryzmat śmiertelności, o tyle w części drugiej scenarzyści szukają odpowiedzi z zupełnie przeciwnej strony, analizując płodność i narodziny. Nie zatrzymują się jednak w tym miejscu i starają się odnaleźć ludzi w swych bohaterach, biorąc pod uwagę najróżniejsze aspekty. Pytają o to, czy technologia może zastąpić miłość, zastanawiają się nad dążeniem do przetrwania kosztem innych, z trwogą spoglądają na upadek cywilizacji i wreszcie sugerują, że może o człowieczeństwie świadczy zwykłe poszukiwanie celu czy też pragnienie wyjątkowości.
Pojawiają się oczywiście nawiązania do oryginału. Są one na tyle wyraźne, że lepiej znać część pierwszą przed przystąpieniem do seansu drugiej, ale jednak także na tyle subtelne, by nie wykładać jednoznacznie tego, co w pierwowzorze pozostawało jedynie w sferze domysłów. To dobre rozwiązanie. Blade Runner 2049 rozwija więc dawną historię, ale jednocześnie w nią nie ingeruje.
Czy ma ten scenariusz zatem jakieś wady? Niektórym może przeszkadzać rozwlekłość fabuły, inni uznają za minus odrzucenie historii o większym rozmachu na rzecz tej bardziej osobistej. Ja uważam te dwie cechy raczej za zalety, ale znajduję w całej historii kilka problematycznych kwestii związanych z ukazaniem roli kobiet. Bohaterki są tu albo obiektami seksualnymi, albo niewolnicami, a jeśli już wykazują pewną niezależność, to często zostają „zalodówkowane”. Być może to efekt odwołania do kina lat osiemdziesiątych albo daleko posunięty pesymizm twórców co do przyszłości roli kobiet w społeczeństwie (takiego argumentu zresztą użył sam reżyser filmu). Niemniej jednak szkoda, że w czasach gdy kobiecy głos w kinie zaczyna rozbrzmiewać coraz mocniej, Blade Runner 2049 zdaje się go wyciszać.

MANIAK O REŻYSERII

Denis Villeneuve to reżyser niezwykle utalentowany i wiadomość o tym, że to właśnie on wyreżyseruje kontynuację Blade Runnera, została ciepło przyjęta przez fanów i media. Tym bardziej że już Nowym początkiem pokazał, iż potrafi tworzyć ambitne, wysmakowane kino z gatunku fantastyki naukowej. To reżyser, który nie boi się stawiać trudnych pytań i świadomie ubiera je w fantastyczną formę. I taką fantastyczną formę ma Blade Runner 2049.
To film przepięknie nakręcony, o niezwykle symetrycznych, cieszących oko ujęciach i z pomysłowo użytą kolorystyką, która podkreśla wydźwięk emocjonalny scen, a także dodaje kolejną, ciekawą warstwę narracyjną. Sporo tu odcieni pomarańczu, który idealnie zgrywa się z wizją upadku cywilizacji. Są też odcienie błękitu mieszające się z zielenią i fioletem, które składają się na niezwykle żywy, ale i niepokojący obraz futurystycznej metropolii. Taka zabawa barwami oczywiście w pewnym sensie została wywiedziona z oryginalnego Blade Runnera, do którego Villeneuve zresztą często wizualnie nawiązuje. Różnica polega jednak na tym — a przynajmniej takie odnoszę wrażenie — że reżyser kontynuacji działa dojrzalej i nieco świadomiej.
Tę dojrzałość widać także w prowadzeniu historii. Villeneuve wychodzi trochę naprzeciw obowiązującym trendom kina akcji i — podobnie jak w oryginale — snuje filmową opowieść niespiesznie. Pozwala tym samym, by widz najpierw wczuł się w atmosferę każdej sceny i dał się wciągnąć w futurystyczny świat, potem śledził rozwój akcji, a na końcu miał czas, by wyciągnąć refleksje. Takie powolne tempo być może nie wszystkim przypadnie do gustu, ale mówiąc szczerze, nie wyobrażam sobie Blade Runnera 2049 w innym, szybszym wydaniu. To już nie byłoby to samo.
Znakomicie Villeneuve prowadzi w tym wszystkim aktorów. Uwydatnia ich emocje nie tylko w dialogach, ale także — a może przede wszystkim — za pomocą sygnałów niewerbalnych. I tutaj znów tkwi siła tego filmu, który opowiadany jest w dużej mierze obrazem, nie słowami.

MANIAK O AKTORACH

Skoro jesteśmy przy aktorach, to przejdźmy do szczegółów. Główną rolę w Blade Runnerze 2049 gra Ryan Gosling. To specyficzny aktor, który nie jest szczególnie ekspresywny, choć zdecydowanie nie brakuje mu charyzmy. Te dwie, wydawałoby się wykluczające się cechy, doskonale się tutaj sprawdzają. Z jednej strony bohater w bardzo subtelny sposób się uzewnętrznia, tłamsząc w sobie większość emocji, z drugiej zaś na jego barkach spoczywa cała opowieść i udaje mu się ją udźwignąć. Goslinga ogląda się naprawdę miło, a z jego bohaterem nie sposób się ostatecznie nie zżyć.
Drugim aktorem, o którym należy wspomnieć, jest Harrison Ford. Po latach powraca on do roli Ricka Deckarda, wpisując się tym samym w pewien trend — wszak Ford ostatnio lubi zresztą odgrywać postaci wykreowane przez siebie na początku kariery. Był już Indiana Jones 4 (a za moment będzie część piąta), niedawno Gwiezdne wojny, a teraz jeszcze Deckard. Czekamy jeszcze na Richarda Kimble’a (choć zgadza się, to już postać z dalszych lat kariery Forda). Ale do rzeczy. Deckard po latach jest postacią trochę inną niż ten znany z pierwowzoru. Świetnie Ford to ujmuje, podkreślając zgorzkniałość, porywczość i nieufność bohatera. Jednocześnie udaje mu się przemycić nieco uroku dawnego Deckarda i wszystko połączyć w złożoną, porywającą kreację.
Trójkę najważniejszych dla opowieści postaci zamyka antagonista: enigmatyczny Niander Wallace odgrywany przez Jareda Leto. To bohater bardzo ekscentryczny i Leto gra go trochę na granicy przerysowania, co nie każdemu się spodoba. Na pewno jednak aktor ma na Wallace’a pomysł, który w udany sposób realizuje, tworząc moim zdaniem bohatera bardzo intrygującego — nawet jeśli nieco zbyt dziwacznego. Co ciekawe, pierwotnie planowano w tej roli obsadzić Davida Bowiego, jednak artysta zmarł przed rozpoczęciem zdjęć.
Narzekałem trochę na to, w jaki sposób w Blade Runnerze 2049 przedstawiono kobiety. Nie oznacza to jednak, że w filmie nie pojawiły się znakomite aktorki. Jest zatem Robin Wright, która z odpowiednim pazurem i szorstkością wciela się niejaką porucznik Joshi — szefową głównego bohatera. Jest Ana De Armas we wzruszającej roli cyfrowej damy do towarzystwa, Joi. Aktorka prezentuje całą gamę emocji i jest niezwykle wiarygodna, co z drugiej strony czyni jej kreację nieco niepokojącą. Ponadto na ekranie pojawia się hipnotyzująca Sylvia Hoeks jako bezwzględna asystentka antagonisty. Od Hoeks biją w tej roli ogromna nienawiść i tłumiony gniew, a resztki ludzkości, które w sobie tłamsi, dają o sobie znać tylko w nielicznych momentach, kiedy z oczu bohaterki płyną łzy. Warto też wspomnieć o bardzo charyzmatycznej Mackenzie Davis jako tajemniczej, uwodzącej Mariette oraz o Carli Juri, która z powodzeniem wciela się w delikatną, niezwykle wrażliwą dr Stelline.
Na koniec wspomnę jeszcze o dwóch epizodach. Pierwszy należy do Dave’a Bautisty i… jest naprawdę dobry. Ten aktor zwykle obsadzany jest po warunkach (a jako były wrestler, zawodnik MMA i kulturysta warunki ma nie byle jakie), ale tutaj rolę dostał trochę wbrew im, co wyszło mu na dobre. Drugi epizod należy zaś do Edwarda Jamesa Olmosa, który powraca do postaci z pierwszej części. Olmosa jest bardzo mało, ale udaje mu się odtworzyć esencję granego dawno temu Gaffa.

MANIAK O TECHNIKALIACH

Mówiąc o aspektach technicznych Blade Runnera 2049, nie sposób nie pochwalić przede wszystkim zdjęć. Wspominałem już o nich wyżej, pisząc o reżyserii, ale film Villeneuve’a nie wyglądałby tak, jak wygląda, gdyby nie współpraca reżysera z Rogerem Deakinsem. Deakins to artysta wszechstronny, znany między innymi z długoletniej kolaboracji z braćmi Coenami. Jego niebywale skadrowane ujęcia o przepięknej kolorystyce mówią same za siebie i trudno wybrać spośród kolejnych klatek tę jedną idealną, bo tutaj nie ma żadnego błędu. To trochę sztampowy tekst w recenzjach, ale myślę, iż bez cienia przesady można powiedzieć (napisać?), że aż chciałoby się co chwilę film zatrzymywać i drukować kolejne stop-klatki na papierze fotograficznym, a potem je oprawiać i wieszać na ścianie.
Doskonały jest także montaż Joego Walkera. Niespieszny i przemyślany, pozwala wybrzmieć każdej scenie. Szczególnie warte odnotowania są fantastyczne zestawienia ujęć (choćby początkowe oko zestawione z widokiem z lotu ptaka na okrągłe struktury budowlane, a także doskonały montaż równoległy tuż pod koniec filmu).
Zachwyca również zróżnicowana scenografia. Rozwijające wizję Scotta futurystyczne Los Angeles rozbłyskuje kolorowymi neonami, pustkowia przytłaczają swą rozległością, a wnętrza (zwłaszcza pomieszczenia Wallace Corportation) zaskakują pomysłowością. Nic dziwnego, że Dennis Gassner i Alessandra Querzola otrzymali za swą pracę nominację do Oscarów.
W erze, w której coraz śmielej korzysta się z komputerów, na pochwałę zasługuje użycie praktycznych efektów specjalnych, choćby miniaturowych makiet. Oczywiście wszystko zostało troszeczkę cyfrowo podrasowane, ale tej komputerowej sztuczności właściwie nie widać (poza kilkoma scenami).
No i wreszcie muzyka. Początkowo miał za nią odpowiadać Jóhann Jóhannsson, ale ostatecznie Villeneuve zadecydował powierzyć skomponowanie ścieżki dźwiękowej Hansowi Zimmerowi i Benjaminowi Wallfischowi. Mieli oni twardy orzech do zgryzienia — wszak kompozycje Vangelisa do pierwszej części są tak kultowe jak sam film. Zimmer i Wallfisch wychodzą jednak z tego zadania obronną ręką. Nawiązują oczywiście do poprzednika, wykorzystując choćby ten sam syntezator. Jednocześnie wzbogacają znajome dźwięki o coś zupełnie nowego, doskonale wpisując się w to, co zrobił i sam reżyser.

MANIAK OCENIA

Blade Runner 2049 zdążył już zakończyć swój kinowy żywot, ale niedawno pojawił się u nas na nośnikach Blu-Ray i DVD. Jeśli jeszcze nie mieliście okazji zobaczyć tego filmu, koniecznie po niego sięgnijcie. To obraz piękny, dający do myślenia i ponadczasowy, choć niepozbawiony kilku wad. Jeśli zaś film już widzieliście, koniecznie dajcie znać, co sami o nim myślicie w komentarzach u dołu strony lub na moich profilach w portalach społecznościowych (Facebook, Twitter, Google+). Tymczasem ja wystawiam najlepszą oceną w mojej trzystopniowej skali:
DOBRY

Komentarze