Maniak ocenia #280: "Spotlight"

MANIAK ZACZYNA


Są czasem takie sprawy, które najłatwiej byłoby zamieść pod dywan. Sprawy, o których najlepiej byłoby zapomnieć. Sprawy, na które dla świętego spokoju lepiej byłoby nie zwracać uwagi. Sprawy, które jednak w końcu wychodzą na powierzchnię. I jeśli ma się jakiekolwiek poczucie przyzwoitości, to powinno się nimi zająć. O takiej sprawie traktuje „Spotlight” — jeden z faworytów wyścigów po Oscary.
Gdyby nie upór zespołu dziennikarzy śledczych „The Boston Globe”, być może sprawa molestowania seksualnego w bostońskim kościele w ogóle nie zostałaby nagłośniona. Stworzenie filmu na ten temat było jednak nie lada ryzykowne. I nie dlatego, że temat jest kontrowersyjny. Dlatego, że łatwo w tak delikatnych kwestiach przesadzić — w obojętnie którą stronę. I wiecie co? Twórcom „Spotlight” udało się nie przesadzić.


MANIAK O SCENARIUSZU


Scenariusz „Spotlight” napisali wspólnie: reżyser filmu, Tom McCarthy oraz Josh Singer, który pracował trochę w telewizji („Prezydencki poker”, „Fringe”) i trochę w filmie („Piąta władza”). Współpraca obu panów zaowocowała tekstem przemyślanym i niesamowicie wartościowym.
Jest rok 2001. „The Boston Globe” zatrudnia nowego redaktora naczelnego, Marty'ego Barona. Baron zleca zespołowi dziennikarzy śledczych, tytułowemu „Spotlightowi”, zajęcie się sprawą księdza oskarżonego o molestowanie seksualne dzieci na przestrzeni trzydziestu lat. Okazuje się jednak, że to tylko wierzchołek góry lodowej...
McCarthy i Singer już na samym początku podejmują kluczową decyzję: to przede film o dziennikarzach i ich pracy. Pozostajemy więc cały czas przy zespole „Spotlight” i wraz z jego członkami odkrywamy kolejne warstwy afery w bostońskiej archidiecezji. Obserwujemy, w jaki sposób zyskują źródła informacji, z kim prowadzą rozmowy, jakie środki prawne podejmują i jakie rozterki przeżywają. Dzięki temu zabiegowi scenarzystom nie tylko udaje się ułatwić widzowi nawiązanie więzi z poszczególnymi bohaterami, ale też nadanie obrazowi takiego bardzo ludzkiego wydźwięku.
Ten ludzki wydźwięk wzmacnia też oparcie filmu niemal wyłącznie na dialogach. Niektórzy mogą powiedzieć nawet, że jest on przegadany, ale sam nie posuwałbym się do tak ekstremalnych wniosków. Od słowa „przegadany” niedaleko bowiem do słowa „nudny”, a tego zdecydowanie nie można „Spotlightowi” zarzucić. Dialogi napisane są bowiem znakomicie i fantastycznie za ich pomocą stopniowane jest tempo historii. A do tego są znakomitym narzędziem do przekazywania widzowi tego, czego twórcy słusznie (przez szacunek do pokrzywdzonych) nie chcieli pokazać wprost. Tego, co przeżywają po latach ofiary skrzywdzone przez księży, dowiadujemy się z ich — często emocjonalnej, ale też nieprzerysowanej — relacji. To rozwiązanie znakomite, przypominające nieco zabiegi z antycznych tragedii.
Można gdzieś tu zarzucić McCarthy'emu i Singerowi, że pewne rzeczy traktują nieco powierzchownie, pewne rzeczy tylko sygnalizują, a gdzieś tam zabrakło im odwagi. Z takim zarzutami nie do końca jednak byłbym w stanie się zgodzić. Owszem, pewne sprawy są tu niedopowiedziane, pewne rzeczy potraktowane symbolicznie. Ale kryje się też za tym konkretny cel — chęć oddziałania na wyobraźnię widza. Na zmuszenie go do przemyśleń, nie epatując jednocześnie banałami i oczywistością. I ten cel scenarzyści osiągają.

MANIAK O REŻYSERII


Realizacja takiego scenariusza musiała okazać się nie lada wyzwaniem. McCarthy wyszedł jednak z tej próby zwycięsko. Stworzył film, w którym forma nie przerasta treści i nie odwraca od niej uwagi. Brak więc tu szczególnie oryginalnych, wymyślnych rozwiązań, a zamiast tego McCarthy skupia się na najważniejszym: jak najlepszym pokazaniu przebiegu całego dziennikarskiego śledztwa. Opiera swój film przede wszystkim na kreacjach aktorskich (a wszystkich aktorów prowadzi znakomicie), i nie epatuje mocnymi obrazami, ale często polega na sile sugestii — choćby w jednej z końcowych scen, w której jeden z dziennikarzy kładzie egzemplarz „Boston Globe'a” pod drzwiami byłych księży. Doskonale także czuje tempo opowiadanej historii i ani na chwilę go sztucznie nie przyspiesza. I okazuje się, że te proste środki wystarczają, by obraz oglądało się jak na szpilkach; by film oddziaływał na emocje jak mało który; by wreszcie można było określić pracę McCarthy'ego nie tylko jako solidną rzemieślniczą robotę, ale jako coś więcej.

MANIAK O AKTORACH


Jeśli chodzi o kreacje aktorskie, to nie ma w „Spotlight” roli złej. To film zagrany niemal perfekcyjnie; obraz w którym cała obsada tworzy fantastyczny, genialnie współpracujący zespół. Nic zresztą w tym dziwnego, bo zatrudniono znakomitych aktorów.
I tak w rolę stojącego na czele zespołu „Spotlight” Waltera Robbinsona wciela się Michael Keaton, którego rok temu widzieliśmy w „Birdmanie. Jako taki starszy, doświadczony dziennikarz, który popełnił także kilka błędów, sprawdza się — i trudno się właściwie temu dziwić — pierwszorzędnie.
Mark Ruffalo („Avengers”) prawdziwie błyszczy w roli Michaela Rezendesa. Spójrzcie na jego manieryzmy, sposób wypowiadania się, emocjonalność i porównajcie z innymi rolami aktora. Ruffalo w „Spotlight” błyszczy i to nie tylko w scenie, w której daje ujść emocjom, ale także w pozostałych, gdzie trwa zanurzony w skrzętnie zbudowaną kreację.
Fantastycznie gra Rachel McAdams („Pamiętnik”). Aktorka wcieliła się w Sachę Pfeiffer, jedyną kobietę w zespole „Spotlight”. To jej przyszło rozmawiać z wieloma ofiarami bostońskich księży. W każdej scenie takich rozmów McAdams odznacza się wyjątkową wrażliwością i zrozumieniem.
John Slattery („Mad Men”) wciela się w Bena Bradlee Jra. Nie jest to może członek zespołu tak prominentny jak pozostali, ale Slattery i tak dość zdecydowanie zaznacza w filmie swoją obecność, tworząc kreację zdecydowanie godną pochwały.
Na pochwałę zasługuje również broadwayowy aktor Brian D'Arcy James, który wciela się w Matta Carrolla. Aktor potrafi poruszyć specyficzną uczuciowością, jaką przelewa w bohatera i pewnego rodzaju kruchością, ale i jednocześnie nagle odnajdowaną siłą i zaradnością.
To wszystko dopełniają kapitalne role Lieva Schreibera („Ray Donovan”), który odgrywa Marty'ego Bartona oraz Stanleya Tucciego („Nostalgia anioła”), wcielającego się w prawnika, Mitchella Garabediana. Ten pierwszy zaskakuje spokojem, którym naznacza swoją postać; drugi zaś zachwyca bijącą od niego niechęcią, bezkompromisowością czy nawet miejscami porywczością.
Warto zaznaczyć, że członkowie obsady spotkali się z ludźmi, których grali i wielokrotnie się z nimi konsumowali. Rzeczywiści dziennikarze z zespołu „Spotlight” częstokrotnie komentowali nawet, że oglądanie aktórów, którzy ich odgrywali; to jak spoglądanie w swoiste zwierciadło.

MANIAK O TECHNIKALIACH


Pod względem technicznym nie można się do niczego przyczepić. Japończyk Takayanagi Masanobu (高柳雅暢; „Pamiętnik pozytywnego myślenia”, „Wojownik”) przygotowuje bardzo dobre zdjęcia. Kamerę prowadzi stabilnie, płynnie i niespiesznie. Sporo tu zbliżeń na twarze aktorów, co pozwala podkreślić emocje bohaterów. Świetny jest montaż autorstwa Toma McArdle'a, stałego współpracownika McCarthy'ego. Montowanie materiału trwało aż osiem miesięcy, w trakcie których usunięto pięć mniejszych scen i kilka segmentów pozostałych, starając się, by poszczególne sekwencje były zwarte i nierozwleczone. To się zdecydowanie udaje, a co więcej, tam gdzie jakieś cięcia były, zdecydowanie ich nie widać.
O wyjątkowości „Spotlight” świadczy też decyzja o kręceniu w rzeczywistych miejscach. Oglądamy więc na ekranie prawdziwą redakcję „The Boston Globe”, bostońską bibliotekę publiczną, czy wreszcie piękne miejskie plenery.
I wreszcie: muzyka. Tę napisał Howard Shore („Władca pierścieni”) i choć opiera się ona na prostych, fortepianowych dźwiękach, to zdecydowanie świetnie pasuje do obrazu. Za jej pomocą kompozytor nie tylko dobrzee oddaje upływ czasu, ale też podkreśla emocjonalną warstwę filmu, uchwycając w skomponowanych utworach wszystko to, wywołuje w widzu ta historia.

MANIAK OCENIA


„Spotlight” to film, który porusza, skłania do refleksji, a przy tym wszystkim nie jest wydumany i patetyczny. To znakomity obraz, w którym twórcy nie tylko zwracają uwagę na problem molestowania seksualnego w kościele, ale przede wszystkim podkreślają wagę ciężkiej, dziennikarskiej pracy. A do tego jest genialnie zagrany.

DOBRY

Komentarze