Maniak inaczej #57: "Zasłona ciemnej strony zapadła" czyli co nieco o filmie "Gwiezdne wojny. Epizod II: Atak klonów"

MANIAK ZACZYNA


Kiedy byłem młodszy „Atak klonów” uwielbiałem i potrafiłem oglądać dziesiątki razy. Puszczałem go z płyty na komputerze, oglądałem ilekroć pojawiał się w telewizji... Obok „Imperium kontratakuje” to była chyba moja ulubiona część całej sagi. Co więcej, to chyba były pierwsze „Gwiezdne wojny”, które widziałem w oryginalnej wersji językowej, z napisami. I — aż wstyd się przyznać — do niedawna jedyne.
Dziś po dawnym uwielbieniu pozostał raczej sentyment, bo po latach zacząłem dostrzegać coraz więcej wad i niedoskonałości obrazu. Nie oznacza to jednak, że „Atak klonów” to film zupełnie zły. I tak, jak w przypadku opisywanego niedawno „Mrocznego Widma”, Lucasowi sporo się tu wbrew pozorom udało. Choć mało z tego sporo ma związek z postacią Anakina Skywalkera — teoretycznie najważniejszej dla nowej trylogii.

MANIAK O WRAŻENIACH STARYCH I NOWYCH


W filmie wyłaniają się dwa wyraźne wątki, która spaja dość wtórna względem „Mrocznego widma”, ale mimo to solidna intryga kryminalna, związana z senator (już nie królową) Amidalą. Pierwszy ze wspomnianych wątków to ten miłosny, między Anakinem Skywalkerem a Padmé Amidalą. W dzieciństwie, kiedy nie zwracałem tak wielkiej uwagi na drętwe dialogi i brak chemii między aktorami, historia zakazanej miłości rycerza Jedi i pani senator potrafiła poruszyć mnie do cna. Dziś — niestety — stałem się nieco bardziej cyniczny i ciężej mi w uczucie Anakina i Padmé uwierzyć. Nadal jestem jednak nieco beznadziejnym przypadkiem i gdzieś tam to wszystko jakieś emocje we mnie wywołuje. Bo i nie jest to złe od strony samego pomysłu — to jest po prostu źle zrealizowane: kiepsko napisane, kiepsko zagrane, niezbyt umiejętnie wplecione w ton całego filmu... W tej całej kiepskości nietrudno jednak znaleźć w wątku Anakina to dobre: z mocną sceną zemsty za śmierć matki na czele. Po prostu zabrakło w tym wszystkim jakichś takich ostatecznych szlifów, by całość z tymi lepszymi momentami lepiej współgrała. I szkoda, bo potencjał był ogromny. Trudno się jednak dziwić, skoro ostateczna wersja scenariusza (tym razem Lucasa wspomagał w pisaniu Jonathan Hales, z którym reżyser dłubał razem także przy „Przygodach młodego Indiany Jonesa”) była gotowa ledwo przed rozpoczęciem produkcji.


Zdecydowanie udaje się natomiast drugi ze wspomnianych wątków, obracający się wokół śledztwa Obi-Wana oraz armii klonów. Kolejne warstwy spisku odkrywane są stopniowo, a potem z wszystkiego wyłania się naprawdę interesujący obraz. Warto przy tym przyjrzeć się konsekwentnie budowanej postaci Palpatine'a, jego zręcznym knowaniom i manipulacjom. Jak od niechcenia, za pomocą małej sugestii buntuje Anakina, jak doskonale aranżuje sprzyjający mu polityczny chaos... Coś kapitalnego. No i pojawia się kolejny Sith na horyzoncie, czyli fascynujący hrabia Dooku — szkoda tylko, że tak słabo rozwinięty jako postać. Tak czy siak, znów muszę powiedzieć, że choć nowa trylogia za politykę czasem dostaje baty, to mnie osobiście te polityczne wątki — zwłaszcza związane z przyszłym Imperatorem — bardzo urzekają.


W „Ataku klonów” zdecydowanie udaje się jedna rzecz, która w „Mrocznym widmie” nie działała — humor. I to jest w sumie coś dziwnego, bo elementy komediowe wpisane są w scenariusz w sumie tak samo źle jak w poprzednim filmie z serii. A jednak realizacyjnie wszystko gra. Być może to dlatego, że osią humoru nie jest już Jar Jar Binks (którego stonowano i dość mądrze wykorzystano w kluczowej scenie filmu), ale droidy z C3PO na czele. Być może to dlatego, że Anthony Daniels ma zdecydowanie lepsze komediowe wyczucie czasu niż Ahmed Best. Być może to dlatego, że George Lucas-reżyser wziął się w garść. Którekolwiek z tych zdań jest prawdziwie — najważniejsze, że się udało i humor spełnia swą rolę.


Tym, co chyba najmocniej się zauważa po takim ponownym, dojrzalszym seansie, jest mnogość nawiązań „Ataku klonów” do „Imperium kontratakuje”. Nawiązań tak natury stricte scenariuszowej (w obu filmach pojawia się choćby pościg w asteroidach czy odcięcie ręki bohatera w pojedynku; ponadto w dialogach pojawiają się pewne aluzje), jak i reżyserskiej (realizacyjnie wiele scen to cytaty, ale najbardziej urzeka chyba ostatnia: pod względem ustawienia bohaterów czy perspektywy jest niemal odbiciem finału „Imperium kontratakuje”).


No właśnie, bo tak nawiązuję i nawiązuję, ale w końcu wypadałoby powiedzieć coś więcej o reżyserii. I ta jest udana. Lucasowi nie wychodzi, co prawda, wygładzenie tych scenariuszowych sztuczności (trudno) i nie do końca potrafi on przypilnować i poprowadzić aktorsko Haydena Christensena (a ponoć takie chłopak zrobił wrażenie na przesłuchaniu), ale odkładając te fakty na bok — tworzy naprawdę dobre widowisko. Widowisko miejscami upstrzone przestarzałymi komputerowymi efektami, ale mimo wszystko angażujące i sprawiające frajdę. Na tyle, że gdzieś tam wszystkie wady przestają aż tak przeszkadzać.


A jakie są jeszcze wady? Aktorstwo. A właściwie konkretny aktor: Hayden Christensen. Jego rola jest bardzo dziwna. Christensen dość osobliwie dobiera środki, posługuje się dziwną ekspresją, często przesadza w okazywaniu emocji, w innych momentach jest monotonny... Zdecydowanie nie sprawdza się w swojej roli. I to się bardzo daje we znaki, choć przecież są tu obok role dobre. Natalie Portman, mimo że także często krytykowana, radzi sobie całkiem nieźle; Ewan McGregor to świetny Obi-Wan; śp. Christopher Lee jest doskonałym hrabią Dooku, Frank Oz genialnie podkłada głos Yodzie, a Ian McDiarmid to fantastyczny Palpatine. Tylko ten Hayden nie do końca się wpasował w całą układankę.


Tradycyjnie kończę te rozważania wzmianką o muzyce. A muzyka z „Ataku klonów” jest szczególna, bo Williams skomponował dla filmu przepiękny utwór miłosny „Across the Stars”. I tam gdzie scenariusz i aktorzy psują ten cały wątek uczucia pomiędzy Anakinem a Padmé, tam Williams muzyką choć przez chwilę każe w tę miłość uwierzyć i uronić nad nią łezkę. A po filmie nie da się od utworu uwolnić (od podstawówki co chwila nucę go w głowie).

MANIAK KOŃCZY


Kiedy byłem młodszy „Atak klonów” uwielbiałem i potrafiłem oglądać dziesiątki razy. Dziś po dawnym uwielbieniu pozostał raczej sentyment. Ale poza tym sentymentem jest też sympatia. Mimo wszystkich wad.

Komentarze