Maniak ocenia #277: "Penny Dreadful" S02E10

MANIAK NA WSTĘPIE


I wreszcie zdołałem obejrzeć finał drugiego sezonu „Penny Dreadful”. Długo zastanawiałem się, co też takiego Logan wymyśli na potrzeby zamknięcia historii z Nocnymi Przybyszkami w rolach głównych i co też zasugeruje nam na sezon trzeci. I już teraz zdradzę, że ani trochę mnie nie zawiódł.
Na samym początku śledzimy walkę bohaterów z Evelyn Poole. Walka ta ma znaczący wpływ na ich dalsze działania i następujące po niej wydarzenia; to pewnego rodzaju punkt wyjścia do rozwoju akcji i decyzji podejmowanych przez poszczególne postaci. W tych swoistych epilogach śledzimy nie tylko bohaterów, którzy starli się z czarownicami, ale także tych, których wątki rozwijane były niejako na boku, a więc Calibana, Lily czy Doriana. Wszystko to zatytułowano po raz kolejny bardzo wymownie: „And they were enemies” („I byli sobie wrodzy”), co można oczywiście odnieść do głównego konfliktu, ale po chwili zastanowienia także do natury relacji poszczególnych bohaterów.

MANIAK O SCENARIUSZU


Jak już zaznaczyłem na wstępie, pierwsza połowa odcinka poświęcona jest temu głównemu konfliktowi, który rozgrywał się na przestrzeni całego sezonu. W ramach starcia w rezydencji Evelyn Poole śledzimy trzy wątki. Ten najważniejszy związany jest z Vanessą Ives, która ostatecznie stawia czoło demonowi (na marginesie zaznaczę tylko, że pomysł Logana, by demon przemawiał głosem Vanessy za pośrednictwem lalki wykonanej na jej podobieństwo, jest zarówno szalony, jak i genialny - zwłaszcza w swej symbolice). Logan sięga tu po sprawdzone motywy i nawiązuje między innymi do „Ostatniego kuszenia Chrystusa”. Sama historia prowadzi oczywiście do tego, że bohaterka akceptuje swoją naturę i wreszcie uwalnia się spod władzy innych. Ma to też wymiar metaforyczny: demony, które o nią walczą symbolizują mężczyzn, czy nawet szerzej – patriarchat, spod jarzma którego bohaterka musi się wyzwolić, by móc sama stanowić o sobie i swoim życiu.
Drugi wątek to ten, który skupia się na Malcolmie i Frankensteinie. Bohaterowie dręczeni są tu przez żywe wspomnienia przeszłych grzechów. Muszą znaleźć w sobie siłę, by pogodzić się z przeszłością, zaakceptować ją i próbować z nią żyć dalej. Trudna to rzecz, zwłaszcza że alternatywą jest ukojenie w śmierci – droga szybka i zdecydowanie łatwiejsza niż życie ze świadomością o swych błędach. Interesująco się więc zmagania bohaterów obserwuje, zaglądając niejako w ich dusze.
Trzeci wątek powiązany jest z Ethanem Chandlerem (czy też Talbotem). Choć bohaterowi nie poświęcono w tej części zbyt wiele miejsca, to nasz wilkołak okazuje się ostatecznie kluczowy w konfrontacji i rozwiązaniu konfliktu (ale droga, jaka do tego rozwiązania prowadzi, jest niestety bardzo krwawa).
Pozostają oczywiście czarownice, a w szczególności nasilająca się od kilku odcinków rywalizacja pomiędzy Evelyn a Hekate. Logan rozwiązuje wątek jednej z nich definitywnie, ale w przypadku drugiej pozostawia otwartą furtkę, sugerując, że to nie koniec walki z wiedźmami i pewnie jeszcze w trzecim sezonie o nich usłyszymy.
No dobrze, a jak wypada ta część epilogowa – kiedy wątki już na moment się splotą, by ostatecznie powędrować w różne strony? Tu również sporo emocji wzbudza Vanessa. Bohaterka stawia kolejne kroki na drodze do pełnej wolności i symbolicznie odrzuca wszelkie pętające ją łańcuchy. Czy koniecznie właściwie te łańcuchy rozpoznaje i jaką obierze teraz drogę – to jest jeszcze niejasne, ale jedno wiadomo: na pewno będzie w trzecim sezonie emocjonująco.
Dość szaloną, ale zrozumiałą w kontekście wszystkich wydarzeń podejmuje Ethan. Jej skutki są jednak bardzo niespodziewane, a los obraca się przeciw bohaterowi raz jeszcze – paradoksalnie w chwili, gdy wreszcie ma poczucie, że działa samodzielnie i ma nad sytuacją pewną kontrolę.
Wątek Malcolma zatacza pewne koło i jest spięty bardzo ładną klamrą. Bohater wreszcie dojrzewa do pewnej decyzji, a jednymi z głównych czynników sprzyjających jego działaniom są honor i lojalność wobec przyjaciół. Długą drogę pan Murray przeszedł i oby teraz z niej nie zbłądził.
Dramatyczny obrót przyjmuje wątek Frankensteina, który staje naprzeciw Lily i Doriana. Ta konfrontacja odciska na nim ogromne piętno i uświadamia mu coś przeraźliwego, z czym nie do końca umie sobie poradzić. Warto zauważyć, że Logan realizuje na łamach tego wątku swój firmowy motyw konfliktu na linii ojciec-dziecko, ale czyni to o wiele oryginalniej i bardziej przewrotnie niż w „Gladiatorze” czy „Spectre”.
I na koniec – co wcale nie znaczy, że jest to najmniej ważna postać – pozostał Caliban. Jego historia przybrała iście dramatyczny obrót, a jej ciąg dalszy jest równie tragiczny: tak dla Calibana jak i jego opresorów. Ciekawie rozegrano także kocówkę, mocno inspirowaną powieścią Mary Shelley. Mam nadzieję, że Caliban jeszcze się pojawi i że może czeka go jakieś szczęśliwe zakończenie. Kto wie?

MANIAK O REŻYSERII


Finał powierzono Brianowi Kirkowi, co oznacza, że reżyser w tym sezonie zajął się aż czterema odcinkami. Czy jest on najwłaściwszą osobą na stanowisku – ciężko stwierdzić (Bayona, czemuś się nie skusił na jeszcze jeden odcinek?), ale bez wątpienia można powiedzieć, że tworzy odsłonę godną zapamiętania. Znów oczywiście czaruje długimi ujęciami, czy nietypowymi perspektywami i bardzo oryginalną kompozycją kadrów. Bardzo umiejętnie korzysta również ze zbliżeń, którymi nie tylko podkreśla emocje, ale też doskonale potęguje napięcie. No i jest sporo naprawdę wprawnie zastosowanego montażu równoległego, którym Kirk znakomicie intensyfikuje wrażenia (warto na to zwrócić uwagę zwłaszcza w scenie dręczenia Frankensteina i Malcolma, w której w oczy rzuca się również znakomita gra światłem), ale też potrafi pewne sceny także nim uwznioślić (sekwencja finałowa).

MANIAK O AKTORACH


Znów nie da się nic złego powiedzieć o aktorach. Eva Green jest niezmiennie znakomita – zarówno jako Vanessa, jak i jako demon, przemawiający jej głosem. Jej rola jest zatem niezwykle różnorodna, bardzo głęboka i mocna. Zauważyć warto też niesamowitą zdolność aktorki do natychmiastowej wręcz metamorfozy.
Timothy Dalton największe wrażenie robi podczas sceny, w której nęka go przeszłość, ale gdy jego postać odzyskuje już trzeźwość ducha, jest równie znakomity. Dalton zatoczył ze swym bohaterem koło i udało mu się ponownie wydobyć echo tego starego Malcolma, ale jednocześnie nie rezygnuje on z naznaczenia go nowymi doświadczeniami.
Harry Treadaway także daje prawdziwy popis aktorstwa podczas sceny udręki, ale na tym nie kończy. Znakomicie gra także dalej, gdy jego postać powoli osuwa się w odmęty szaleństwa i uzależnienia.
Po ostatnich popisach Josh Hartnett nie zawodzi i kontynuuje bardzo solidną grę. W finale jego bohater cierpi i nie potrafi pogodzić się ze swoją naturą, co aktor znakomicie potrafi uchwycić. A stąd już tylko krok do tego, by prawdziwie widza poruszyć, co też Hartnett czyni.
Jak zwykle genialny jest Simon Russel Beale – i to nie tylko dlatego, że Logan pisze mu znakomite sceny. Ferdinand Lyle jest zagrany tak żywo i barwnie, że nie sposób spuścić z niego oczu. Oby jeszcze wielokrotnie się w serialu pojawił.
Helen McCrory tym razem dość mało (mam w ogóle wrażenie, że aktorka powoli wygaszała swoją rolę, co w gruncie rzeczy ma sens w kontekście serialowych wydarzeń), ale jej ostatnia scena w odcinku to naprawdę coś. Świetnie się tę aktorkę oglądało.
Sarah Greene dostała rolę praktycznie niemą i równie małą, jak McCrory, ale odznacza się tak dużą charyzmą, że nawet te kilka chwil na ekranie zapada w pamięć.
Reeve Carney i Billie Piper doskonale wypadają razem w iście zabójczym duecie. Trzeba jednak przyznać, że duet ten ma jasno określoną liderkę, która wręcz powala swoją grą.
Rory Kinnear zaś, jak to Rory Kinnear – jak zwykle przejmuje, porusza, a przy tym też nieco przeraża. I zadziwia tak głębokim wejściem w rolę.

MANIAK O TECHNIKALIACH


Pod względem technicznym nie można właściwie nic temu odcinkowi zarzucić. Ruchy kamery przypominają delikatny (choć momentami porywisty) taniec, a kolejne ujęcia zachwycają starannością i logicznym rozplanowaniem.
Na pochwałę zdecydowanie zasługuje również płynny montaż, na który szczególnie warto zwrócić uwagę zwłaszcza podczas sceny kuszenia Vanessy.
O charakteryzacji, kostiumach i scenografii piszę właściwie cały czas to samo (z małymi wariacjami), ale tutaj naprawdę nie da się powiedzieć złego słowa, bo na to wszystko po prostu się patrzy, patrzy i w milczeniu podziwia. Podobną rzecz właściwie można by było powiedzieć o muzyce Abla Korzeniowskiego: słucha się jej, zachwyca się nią, a dodatkowo bez reszty się jej oddaje, nasiąkając budowaną za jej pomocą atmosferą.

MANIAK OCENIA


Finał drugiego sezonu „Penny Dreadful” zdecydowanie się udał i pod wieloma względami był dojrzalszy i lepiej rozplanowany niż – znakomity bądź co bądź – finał sezonu pierwszego. I niech samo to, posłuży za rekomendację.

DOBRY

Komentarze