Maniak inaczej #56: "Nie było żadnego ojca", czyli co nieco o filmie "Gwiezdne wojny. Epizod I: Mroczne widmo"

MANIAK KLECI WSTĘP


„Mroczne widmo” najmocniej zawsze kojarzyło mi się z sekwencją wyścigu ścigaczy — zdecydowanie najefektowniejszą z całego filmu, choć dziś nieco już zestarzałą. Dopiero potem w głowie pojawiają się: genialnie pomyślany (a ostatecznie zmarnowany) Darth Maul, bajeczne kreacje królowej Amidali czy Qui-Gon Jinn. Najdłużej muszę w głowie szukać Jar Jar Binksa — może dlatego, że mój mózg jest dziwny i woli zapamiętywać dobre rzeczy nad te złe (to dlatego zawsze tak entuzjastycznie do wszystkiego podchodzę). Tak, czy siak, ze wszystkich gwiezdnowojennych filmów „Mroczne widmo” zawsze lubiłem najmniej. Tę opinię dodatkowo wzmacniała masa krytyki, jaką ten obraz jest po dziś dzień obarczony. Dlatego do ponownego seansu zasiadłem z myślą, by jednak skupić się na tym pozytywnym; by znaleźć coś dobrego, ale poza wspomnianymi wyścigami itd. I okazuje się, że nie takie „Mroczne widmo” złe, jak je piszą — choć zgoda, nie jest też cudowne.

MANIAK O WRAŻENIACH STARYCH I NOWYCH


Tym, co zdecydowanie się w filmie udaje jest ogólna konstrukcja historii i motywy w niej poruszane. Lucas odwołuje się tu — tak jak zresztą w starej trylogii — do teorii Josepha Cambella na temat mitów, opisanej w „Bohaterze o tysiącu twarzy”. Buduje więc historię wybrańca (Anakina), który staje u progu przygody i musi odpowiedzieć na jej zew, a potem stanąć przed różnorakimi próbami. Niewiarygodne, jak ten prosty schemat właściwie od zarania dziejów potrafił na nas oddziaływać i pobudzać naszą wyobraźnię! Tak też jest w „Gwiezdnych wojnach”. Do tego dochodzą też motywy zaadaptowane z chrześcijaństwa, jak niepokalane poczęcie czy symbolika zła (Darth Maul jest wszak ucieleśnieniem typowych wyobrażeń o diable) oraz pomysły zaczerpnięte z różnorakich filozofii wschodnich (z naciskiem na koncepty chińskie oraz japońskie). To wszystko świetnie się łączy w „Mrocznym Widmie” — a i znakomicie łączyło się przecież w poprzednich filmach sagi.


Obok tego zbudowanego na archetypie mitycznego bohatera Anakina sprawdza się też większość pozostałych postaci. Są więc inne młodsze wcielenia starszych znajomych, jak Obi-Wan (na dobrej drodze, by stać się takim mędrcem, jakiego znamy ze starej trylogii) czy Yoda (wciąż wygłaszający sentencje i budujący zdania według charakterystycznego szyku), ale są też zupełnie nowi bohaterowie. Wśród nich znajdziemy kolejną po Lei ciekawą postać kobiecą, królową Amidalę (która jest inteligentna, niezależna, przebiegła i nie boi się pobrudzić rączek) oraz niezwykle intrygującego Qui-Gon Jinna. Intrygującego i w gruncie rzeczy — co bardzo dało mi się we znaki podczas ostatniego seansu — niejednoznacznego. Ciężko ocenić jego działania jako całkowicie dobre (zobaczcie, jak lekko traktuje kwestię niewolnictwa na Tatooine albo jak łatwo przychodzi mu zrezygnowanie z walki o wolność Shmi) czy przemyślane (zwróćcie uwagę, jak zacięcie chce szkolić Anakina — mimo ostrzeżeń Rady Jedi); z drugiej zaś strony nie jest to przecież postać stojąca po ciemnej stronie. Ta rola tradycyjnie należy do gwiezdnowojennego ucieleśnienia zła, czyli Palpatine'a/Dartha Sidiousa (jako dziecko przeżyłem ciężki szok, że to jedna i ta sama osoba — tak to jest, jak się nie zwraca uwagi na szczegóły), który został w „Mrocznym Widmie” ukazany iście fascynująco — jako doskonały strateg, manipulator i polityk. Szkoda, że równie wielowymiarowy nie był jego uczeń, Darth Maul — choć ten nadrabiał wyglądem (jak już wspomniałem, odwołującym się do chrześcijańskich wyobrażeń diabła) i takim ogólnym, mocnym wrażeniem.


Sporo osób narzeka na politykę w „Mrocznym Widmie” i dość skomplikowaną sytuację z tym wszystkimi blokadami, Federacjami Handlowymi itd. W dzieciństwie niekoniecznie całkowicie to wszystko rozumiałem, a więc też nie do końca potrafiłem docenić; dziś jednak muszę powiedzieć, że takie szczegółowe zarysowanie sytuacji politycznej dobrze „Mrocznemu Widmu” — i w ogóle całej nowej trylogii — robi. Zwłaszcza w kontekście intryg Palpatine'a — o wiele pełniej da się je wtedy zrozumieć i wyśledzić.


Skoro mowa o polityce, to warto też na chwilę zatrzymać się poziom wyżej — przy ogólnej kreacji świata w „Mrocznym Widmie”. Wyobraźnia Lucasa nie ma granic i w „Mrocznym Widmie” zdecydowanie widać jej wyraz. Planety, kostiumy, rasy mieszkańców galaktyki: to wszystko jest wprost niesamowite. I choć niektóre elementy „Mrocznego Widma” dziś już się nieco zestarzały, to i tak nie sposób się widocznym na ekranie światem nie zachwycić.


To były te dobre strony, a co się nie udało? Zdecydowanie dialogi. Lucas powrócił do samodzielnego pisania i to niestety słychać. Kwestie poszczególnych bohaterów są często nienaturalne, sztuczne i sztywne, a rozmowy niezbyt się kleją. Jednocześnie twórca „Gwiezdnych wojen” ma taki jakiś niesamowity talent do wrzucania w te drętwe dialogi takich kwestii, które świetnie się potem cytuje — i tych w „Mrocznym Widmie” troszkę jest: zwłaszcza w przypadku mistrza Yody.


Tym, czego Lucasowi nie mogę za nic wybaczyć, są te niesławne midichloriany, które od czasów premiery filmu stały się wręcz synonimem udzielania zbyt szczegółowych wyjaśnień. Moc była w starej trylogii czymś takim nieuchwytnym, mistycznym, a przez to fascynującym. Dorabianie do tego bardziej naukowej teorii i wynajdowanie mikroorganizmów, przez które Moc ma do nas przemawiać, odziera cały koncept z tajemniczości.


I tu dochodzimy do tej najbardziej drażliwej kwestii — czyli znienawidzonego Jar Jara Binksa. Wbrew pozorom problemem nie jest samo jego istnienie, bo odpowiednio poprowadzony mógłby okazać się całkiem niezłą postacią. Problem w tym, że Lucas gdzieś po drodze od starej trylogii utracił umiejętność operowania humorem z lekkością i robi to w „Mrocznym Widmie” bardzo nachalnie. Leży tu przede wszystkim wyczucie czasu: jarjarbinksowe śmieszki pojawiają się albo w najmniej odpowiednich momentach (często w środku ważnej wymiany zdań) albo zbyt szybko po delikatnej zapowiedzi (np. Anakin ostrzega, by nie dotykać laserowej wiązki emitowanej przez ścigacz i Lucas nie daje chwilki, by to przetrawić, tylko od razu pakuje w tę wiązkę jarjarowy pyszczek). Kiedy byłem dzieckiem niekoniecznie mi to wszystko przeszkadzało, dziś trochę irytuje (choć nie do tego stopnia, że Jar Jar Binksa chciałbym ukatrupić).


Dobre i złe rzeczy mamy za sobą — przejdźmy do tych, które nie są ani jednoznacznie dobre, ani jednoznacznie złe. Do tych zdecydowanie należy reżyseria. Ta jest na pewno sprawna, ale też niepozbawiona błędów. O humorze już wspomniałem, do tego należy dodać zbyt chętne korzystanie z efektów komputerowych. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych komputery pozwalały oczywiście na wiele i jak na tamte czasy „Mroczne widmo” wygląda imponująco. Niestety, większość komputerowej magii nie przetrwała próby czasu i dziś budzi jedynie uśmiech na twarzy.


Lucas też nie do końca dał radę właściwie poprowadzić wszystkich aktorów. Są więc role naprawdę znakomite i do tych należy ta Liama Neesona czy też Iana McDiarmida; są te dobre, jak rola Natalie Portman czy Ewana McGregora i są te gorsze, jak rola Ahmeda Besta, Pernilli August czy — niestety — Jake'a Lloyda.


Każdy tekst z cyklu gwiezdnowojennego kończę wzmianką o muzyce. I nią powracam do tych jednoznacznie pozytywnych aspektów „Mrocznego Widma”, bo przecież John Williams nigdy nie zawodzi. Na potrzeby „Mrocznego Widma” skomponował między innymi niezapomniany „Duel of Fates” — chyba jeden z najbardziej monumentalnych i doniosłych utworów w całych „Gwiezdnych wojnach” (ten chór!).

MANIAK KOŃCZY


Nadal podtrzymuję zdanie, że „Mroczne widmo” to najgorsza część całej sagi. Jednocześnie ostatni seans utwierdził mnie w przekonaniu, że nie jest to jednak film tragiczny i ma wiele zalet. Nawet jeśli gdzieś tam po ekranie pałęta się irytujący Jar Jar.

Komentarze