Maniak ocenia #256: "Once Upon a Time" S04E20

MANIAK ZACZYNA


W końcówce poprzedniego sezonu twórcy wprowadzili w życie dość ciekawy zabieg. Zakończyli główne wątki drugiej połowy sezonu już w przedostatnim odcinku, a dwugodzinny finał przeznaczyli na nową historię, wynikającą jedynie pośrednio z tego, co działo się przed nią. Otrzymaliśmy więc w pewnym sensie dwie pieczenie na jednym ogniu — zarówno domknięcie historii rozgrywającej się od kilku odcinków, jak i opowieść zupełnie nową, która jednocześnie stanowiła wprowadzenie do kolejnego sezonu.
Przed seansem dwudziestego odcinka zastanawiałem się czy i tym razem twórcy pójdą tą drogą. I rzeczywiście, okazuje się, że w pewnym sensie nią idą. Ale nie znaczy to że podążają dokładnie tą samą ścieżką, bo jednak pewne kwestie rozwiązują inaczej.

MANIAK O SCENARIUSZU


Po omówieniu dalszych działań z Robinem Hoodem, Regina, Emma, Lily oraz Zelena i sam Robin powracają do Storybrooke, gdzie wywołują spore poruszenie. W retrospekcjach Cora powraca z Krainy Czarów i stara się na nowo zbudować relację z Reginą.
Scenariusz odcinka napisała moja ulubiona scenarzystka pracująca przy serialu, czyli Jane Espenson. Odcinek został zatytułowany „Mother” („Matka”), co odnosi się do licznych relacji na polu matka-córka, w które Espenson się zagłębia.
Scenarzystka przede wszystkim skupia się na postaci Reginy. W poprzednim odcinku bohaterka została postawiona w niecodziennej sytuacji, która po raz kolejny, przynajmniej na pierwszy rzut oka, oddaliła ją od szczęśliwego zakończenia. W związku z tym kobieta postanawia wziąć sprawy we własne ręce. Oczywiście ostatecznie stanie przed wyborem: iść na skróty czy jednak zarobić na to co zasługuje i zagrać czysto. Espenson znakomicie rozumie postać Reginy, która w odcinku raz na zawsze rozprawia się z drzemiącymi w niej demonami, dając widzom po raz kolejny do zrozumienia, jak daleką drogę przeszła. Świetnie wpisują się w to wszystko retrospekcje, w których poznajemy jeszcze jedną chwilę z życia Złej Królowej, która wpłynęła na jej charakter. Scenarzystka naprawdę umiejętnie to łączy i dodaje intrygujący wątek do relacji Cory i Reginy.
Nie mniej ciekawie wypada pierwsze spotkanie Lily i Diaboliny. Lily to niezmiernie intrygująca bohaterka — zmagająca się z uczuciami, przykrytymi strachem i żądzą zemsty. Twórcy znaleźli nie tylko sposób na to by przekazać to wszystko dosłownie, ale także ubrali to w ciekawą metaforę zamiany w rozwścieczonego smoka. Najbardziej jednak fascynuje w tym wszystkim postawa Diaboliny, która niezwykle dojrzewa i co krok zaskakuje.
Jest wreszcie wątek Emmy i jej rodziców. W drugiej połowie tego sezonu przybrał on ciekawy kierunek i choć momentami mógł irytować (zwłaszcza jeśli chodzi o postawę wobec rodziców), to generalnie został skonstruowany dość porządnie. Pierwsze sygnały, że wszystko zmierza do dobrego końca pokazano już w poprzednim odcinku. W „Mother” Espenson znów zasiewa ziarno wątpliwości, ale ostatecznie doprowadza sprawę do końca. Końca spodziewanego (choć może się mylę?), opartego nieco na sztampie, ale satysfakcjonującego.
„Mother” zamyka w gruncie rzeczy większość wątków bezpośrednio dotyczących głównych bohaterów, ale twórcy nie rozliczają się z siłą napędową tego sezonu — tj. Autorem i planem Titeliturego. Ta część historii zostaje pozostawiona na ostatnią, dwugodzinną odsłonę serialu, co jest wyborem jak najbardziej trafionym.

MANIAK O REŻYSERII


Za reżyserię odpowiada tym razem Ron Underwood. W jego pracy nie ma być może tyle kunsztu, ile można zauważyć u Hemeckera i Tirone (moich absolutnych faworytów, jeśli chodzi o „Once Upon a Time”), ale i tak przygotowuje on odcinek, który ogląda się z prawdziwą przyjemnością.
Siłą Underwooda jest przede umiejętna inscenizacja poszczególnych scen. Reżyser zawsze stara się ustawić wszystko tak, by jak najbardziej oddziaływało emocjonalnie na widza. Wzmacnia to potem różnymi dodatkowymi zabiegami (sięgając na przykład po slow-motion, jak w scenie powrotu Emmy i spółki do Storybrooke). Brak może w odcinku sztuczek montażowych, które nadawałyby płynności przejściom między kolejnymi scenami, ale nie jest też tak, że czuje się brak spójności. Zresztą, choć Underwood jest raczej tradycjonalistą, to i tak ładnie korzysta z montażu w miejscach, w których chce coś nim zasugerować.

MANIAK O AKTORACH


Nie trzeba chyba mówić, kto wiedzie aktorski prym w odcinku. Bez dwóch zdań jest to Lana Parilla, która bez problemu w jednej scenie gra Reginę zrównoważoną i dojrzałą, by chwilę później stać się porywczą i emocjonalną Złą Królową. Gra Parilli nie ogranicza się jednak do przybierania różnych masek. Aktorka bardzo świadomie operuje różnymi środkami, pokazując stopniową ewolucję bohaterki. Udowadnia w ten sposób, jak świetnie rozumie swą postać.
Nie zawodzi także gościnnie występująca Barbara Hershey, która pojawia się w retrospekcjach. Jak zwykle potrafi otoczyć się aurą pewnej tajemniczości, ale także wrogości, przez co bardzo trudno zapałać do jej postaci, Cory, sympatią. I o to chodzi.
Agnes Bruckner, czyli nowy nabytek w serialu, kontynuuje to co rozpoczęła już w poprzednim odcinku. W wielu scenach pokazuje gniew i nienawiść, ale ma też szansę zaprezentować tę wrażliwszą, równie ciekawą i wiarygodną twarz.
Fantastycznie gra Kristin Bauer van Straten jako Diabolina. Twórcy nie dali aktorce łatwego zadania, bo musiała niemal w jednej chwili zupełnie zmienić podejście do postaci. Aktorka dba jednak, by było to przejście płynne i prawdziwe. Jej łagodniejsze oblicze zachwyca.
Jennifer Morrison w gruncie rzeczy nie ma aż tak wielu scen, ale dostaje jedną, w której naprawdę się wykazuje, udowadniając, że jeśli ma odpowiednią reżyserską opiekę i dobry scenariusz, to potrafi. Dobrze zagrać i poruszyć.
Całkowicie oczarowuje Colin O’Donoghue. Raz, że dostał od Espenson pierwszorzędny materiał; dwa, że realizuje go w sposób absolutnie świetny, budząc ogromną sympatię.
Ginnifer Goodwin i Josh Dallas raczej nie wychodzą poza ramy tego, co w serialu prezentują zazwyczaj. Goodwin jak zwykle dostarcza występ bardzo porządny i emocjonalny, Dallas jest zaś bardziej stonowany i momentami niestety bezbarwny. Ale dzięki temu serialowi Śnieżka i Książę świetnie się uzupełniają.
Patrick Fischler wciąż niezmiernie intryguje jako Autor. Fischler zdecydowanie nadaje się do grania „śliskich typów” pokroju Isaaca i absolutnie wzbogaca obsadę „Once Upon a Time”.
Roberta Carlyle’a jest w tym odcinku niestety jak na lekarstwo, ale jedno trzeba przyznać — nawet te kilka scen z jego udziałem to prawdziwa przyjemność, a Carlyle po raz kolejny potwierdza swoją wszechstronność.
Na kilka chwil pojawia się Rebecca Mader w roli Zeleny. W kilku z nich epatuje złośliwością, w innych zaś pokazuje delikatniejsze oblicze. Nie zaskakuje, ale zdecydowanie zachwyca — jest aktorką naprawdę nietuzinkową.
Sean Maguire daje jako Robin Hood radę. Coraz częściej spotykam się na zagranicznych stronach z krytyką pod jego adresem. Aktorowi zarzuca się bezpłciowość i brak charyzmy. Moim zdaniem to nieprawda, bo Maguire jest znakomitym Robinem i wypada dość przekonująco w swej roli. Poza tym, czego jak czego, ale charyzmy mu nie brakuje.
I wreszcie ostatnia z gościnnych ról. Wil Traval ponownie wciela się w szeryfa z Nottingham. I znów nadaje postaci takie atrybuty jak zbyt wielka pewność siebie oraz pyszałkowatość, wypadając kapitalnie.

MANIAK O TECHNIKALIACH


Zdjęcia jak zwykle stoją w „Once Upon a Time” na wysokim poziomie. Delikatne najazdy kamerą, bardzo dobre zbliżenia, znakomite operowanie głębią obrazu — to wszystko w „Mother” znajdziemy. Nienaganny jest też montaż, choć, zgodnie z zamysłem reżysera, korzystano tu raczej z tradycyjnych rozwiązań. Ale na szczęście nijak nie zaburzono płynności opowiadanej historii.
Mówiąc o kostiumach i charakteryzacji, mógłbym właściwie za każdym razem przeklejać te same pochwały. Jak zwykle bowiem stoją te elementy na wysokim poziomie. Sprawdza się też scenografia. Wykorzystano naprawdę interesujące, leśne plenery; świetnie zaaranżowano też wnętrza — zwłaszcza jeśli chodzi o pomieszczenie na oddziale psychiatrycznym storybroodzkiego szpitala.
Efekty specjalne są udane. Komputerowe tła nie rzucają się tak bardzo w oczy, sporo pracy włożono też w smoka, który pojawia się w odcinku — wygląda o niebo lepiej niż ten diabolinowy.
Muzyki także nie mogę nie pochwalić, bowiem Mark Isham znów ilustruje „Once Upon a Time” pięknymi, idealnie dopasowanymi, baśniowymi melodiami.

MANIAK OCENIA


„Mother” to jednocześnie zamknięcie wątków większości postaci, jak i otwarcie drogi do zakończenia przewodniego motywu drugiej połowy sezonu. Twórcy spisują się bardzo dobrze, tworząc odcinek zajmujący i wzbudzający ekscytację.

DOBRY

PS. Jeśli seans macie już za sobą, to zajrzyjcie też do mojej analizy!

Komentarze