Maniak ocenia #219: "Gotham" S01E10

MANIAK PISZE WSTĘP


Dziesiąty odcinek „Gotham” to zarazem ostatnia odsłona serialu przed przerwą świąteczną. Po angielsku nazywa się to szumnie mid-season finale, czyli finałem w połowie sezonu, choć trochę jest w takim nazewnictwie przesady. No, przynajmniej w większości przypadków, bo zdarzają się „chlubne wyjątki od niechlubnej reguły”.
Tak czy siak, dobrze by było, gdyby taki odcinek jakąś część historii zamykał i rozpoczynał pewien nowy rozdział. A żeby takie warunki spełnić, trzeba porzucić schemat „wątek tygodnia” i skupić się na tym, co do tej pory poruszane było w tle. I taką strategię twórcy serialu w tej odsłonie przyjmują — w całości poświęcają ją głównym wątkom i kończą w niej pewien rozdział opowieści. Jak się im to udaje?

MANIAK O SCENARIUSZU


Odcinek został zatytułowany „Lovecraft”. Tytuł ten odnosi się do postaci biznesmena, podejrzanego o udział w zabójstwie Wayne’ów (a nazwanego tak oczywiście od H. P. Lovecrafta, od którego z kolei zaczerpnięto w komiksach o Batmanie nazwę „Arkham” — i nie, nie powiem tu „incepcja”, bo to znaczy coś zupełnie innego). Jak zwykle w przypadku nazwiskowych tytułów (patrz: „Selina Kyle”„Harvey Dent”) twórcy oczywiście oszukują i w centrum fabuły umieszczają coś zupełnie innego — ot, tak, coby znów zrobić widzów w bambuko. Scenariusz napisała Rebecca Dameron („Poslubione Armii”), która jest także producentką nadzorującą serialu.
Na rezydencję Wayne’ów napadają zabójcy, którzy polują na Selinę Kyle. Bruce’owi i Selinie udaje się jednak uciec. W ten sposób wydział zabójstw gothamskiej policji zyskuje kolejne kompetencje: poszukiwanie zaginionych dzieci. No, ale ściganie zabójców i pertraktacje z podejrzanymi też są. Ponadto obserwujemy poczynania Falcone’a, który reaguje na wydarzenia z poprzedniego odcinka.
Fabularnie jest całkiem przyzwoicie. Jak zwykle najlepiej wypada wątek gothamskiej mafii. Porachunki kolejnych graczy na przestępczej scenie miasta interesują niezmiernie, mimo że bywają odrobinę naciągane i odpowiednio na potrzeby ogólnodostępnej stacji uładzone. Na uwagę zasługuje zwłaszcza postać Falcone’a. Tym razem wybija się na pierwszy plan i jest pokazana od niezwykle intrygującej strony. To bohater rozpisany bardzo starannie, niejednoznacznie i fascynująco. Podobnie jest z Fish Mooney, która konsekwentnie toczy swoją podwójną grę — jej działania śledzi się z ogromnym zaciekawieniem.
Nieźle wypada także prowadzone przez Gordona dochodzenie, które zabiera go od Rezydencji Wayne’ów i rzuca: a to do biura Denta, a to do miejsca ukrycia Lovecrafta i wreszcie do kryjówki przestępców, w której dochodzi do ostatecznego starcia. A potem oczywiście poznajemy konsekwencje wszystkiego, co nawyczyniał. Wątek poprowadzony w głównej mierze poprawnie, choć twórcom nie udało się wyeliminować kilku tanich, wprowadzonych na siłę i mało subtelnie (no, w końcu subtelność to nie jest to, co osobom odpowiedzialnym za „Gotham” przychodzi najłatwiej) zwrotów akcji. Ale da się je przeżyć.
Nieco głupia w założeniach, ale za to świetnie pod względem dynamiki postaci poprowadzona, jest, że tak to ujmę, odnoga śledztwa Gordona, czyli dochodzenie Bullocka. Bohater sprzymierza się ot tak z Alfredem — osobą postronną i nie pracującą w policji — bo jego liczne talenty mogą się w sprawie niecierpiącej zwłoki przydać. Wszak chodzi o żywot panicza Bruce’a i nie-panienki Seliny. Tak czy siak, jakkolwiek mało realistyczne jest to rozwiązanie, to wspólne sceny nonszalanckiego Bullocka i szorstkiego Alfreda są napisane doskonale i stanowią jeden z najmocniejszych punktów odcinka.
Najgorzej prezentuje się wątek Bruce’a i Seliny. Nie jest on całkowicie pozbawiony plusów, bo owszem: jest i trochę akcji, i trochę humoru, i wszystko w nawet dobrym tonie. Tyle tylko, że te zalety są zupełnie zabijane przez jeden poważny minus — dialogi. Bardzo mnie irytuje, że młody Bruce używa bardzo wysokiego rejestru języka i mocno wyszukanych słów. Rozumiem, że wychowywał się w dobrym domu, ale przecież rodzice Bruce’a byli normalnymi ludźmi, a nie pozującymi na arystokratów bufonami i na pewno tak chłopca językowo nie skrzywdzili. Brrr…

MANIAK O REŻYSERII


Za reżyserię odcinka odpowiada Guy Ferland („Elementary”). I od razu mogę powiedzieć, że mam z oceną jego pracy bardzo duży problem. W scenach akcji radzi sobie bowiem z reguły znakomicie — jest bardzo dynamicznie, napięcie wzrasta w odpowiednim tempie, a emocje często sięgają zenitu. Ogląda się to więc z szerokim uśmiechem na twarzy. Potem jednak przychodzą sceny dialogów i wszystko, mówiąc kolokwialnie, szlag trafia. Dawno nie widziałem tak źle poprowadzonych sekwencji rozmów. Ferland realizuje je w sposób jednostajny, monotonny — zwyczajnie nudny. W większości wymienia dwa, statyczne ujęcia, z reguły bardzo krótkie, które nijak nie są zrytmizowane z tym, jak daną konwersację rozpisano. Zero zróżnicowania wywołuje w efekcie uczucie silnej irytacji i zakłóca, bądź co bądź, ciekawy seans.

MANIAK O AKTORACH


A jak spisują się aktorzy? W gruncie rzeczy typowo dla tego serialu. I tak Ben McKenzie jak zwykle przekonująco ukazuje liczne rozterki Gordona i prowadzi swego bohatera przez mroczne zakamarki miasta.
Nie zaskakuje także Donal Logue jako Bullock (jest po prostu tradycyjnie świetny), choć trzeba powiedzieć, że wspólne sceny ze znakomitym Seanem Pertweem w roli Alfreda wypadają kapitalnie — głównie dlatego, że aktor ma szansę wreszcie zabłysnąć i tę możliwość w pełni wykorzystuje, doskonale bawiąc się swą kreacją.
Narzekałem wcześniej na kwestie, jakie napisano dla Bruce’a Wayne’a. I owszem, one mocno przeszkadzają, ale David Mazouz robi coś cudownego — sprawia, że nie brzmią aż tak nienaturalnie. Młody aktor spisuje się naprawdę dobrze, podobnie jak towarzysząca mu w większości scen Camren Bicondova jako Selina Kyle, która po kilku pierwszych, kiepskich występach, wreszcie poczuła przysłowiowego bluesa.
Wątek mafii jest tak dobry od strony scenariuszowej, jak i aktorskiej. John Doman jako Falcone poprzednio mógł zaprezentować swoje aktorskie umiejętności w pełnej krasie w odcinku siódmym. Tutaj znów dostaje taką szansę i ponownie udowadnia wielką klasę. Dostojny, a zarazem niepokojący, prawdziwie w tej roli błyszczy. Zresztą Jada Pinkett Smith i Robin Lord Taylor nie są wcale gorsi, choć szkoda, że dla tego ostatniego nie przewidziano więcej czasu ekranowego.
I wreszcie role mniejsze. Jest zatem Nicholas D ’Agosto, który z powodzeniem ukazują dwojaką naturę Harveya Denta (i naprawdę wychodzi mu to świetnie), jest Richard Kind, który jako burmistrz zaskakuje zupełnie nowym obliczem w przewidzianej dla niego króciutkiej scenie i jest Al Spaienza („Prison Break”, „Person of Interest”), który nieźle sprawdza się jako tytułowy Lovecraft. Słabsze ogniwo? Lesley-Ann Brandt („Spartakus: Bogowie Areny”) jako Copperhead, dostarczająca występ karykaturalny i budzący niezamierzony śmiech.

MANIAK O TECHNIKALIACH


Technicznie „Loveraft” jest przygotowany w większości zadowalająco. Na pewno ładne są zdjęcia, a kilka ujęć (czy to dłuższych, czy to wykonanych z ciekawej perspektywy) cieszy oko. Podobnie niezły jest montaż, choć oczywiście z zastrzeżeniem do scen dialogów, ale to już bardziej wina reżysera. Muzyka jest, jak to w „Gotham” (no dobra, czasami się udawało), kiczowata i okropna, za wyjątkiem głównego tematu — ale to żadna nowość.

MANIAK OCENIA


Choć fabularnie „Lovecraft” jest niezły (ale nie brak w nim mniejszych i większych głupotek) i jako finał pewnego rozdziału się sprawdza, to jednak pomysły realizacyjne trochę odcinek psują, dlatego ostatecznie dostaje:

ŚREDNI

Komentarze