Maniak ocenia #215: "Interstellar"

MANIAK NA WSTĘPIE


Na początku był pomysł. Pomysł jednego z czołowych fizyków w dziedzinie astrofizycznych implikacji ogólnej teorii względności — Kipa Thorne’a oraz zaprzyjaźnionej z nim producentki filmowej — Lyndy Obst. Pomysł tak dobry, że wkrótce zainteresował się nim sam Steven Spielberg.
W 2006 roku ruszyły pierwsze prace nad filmem, a rok później do projektu dołączył Jonathan Nolan, który na podstawie materiałów od Thorne’a i Obst napisał scenariusz. Tymczasem, wskutek przenosin DreamWorks, czyli studia produkcyjnego Spielberga, spod skrzydeł Paramount (które związane było z produkcją obrazu) do Disneya, reżyser został zmuszony zrezygnować z filmu. Jego miejsce zajął w 2013 roku Christopher Nolan, który zmodyfikował nieco scenariusz, łącząc pomysły brata z własnymi. Rozpoczęły się zdjęcia, a niedawno film wreszcie wszedł na ekrany kin. Jako ogromny fan Christophera Nolana nie mogłem oczywiście obrazu przegapić.

MANIAK O SCENARIUSZU


Nie będę owijać w bawełnę i powiem od razu — moim zdaniem wspólny scenariusz Jonathana i Christophera Nolanów jest znakomity. Bracia tworzą historię porywającą, prawdziwie zajmującą oraz niezwykle emocjonalną. Do tego wszystkiego — perfekcyjnie ją konstruują.
W pierwszym akcie otrzymujemy obowiązkową ekspozycję. Stopniowo poznajemy głównych bohaterów (każdy z nich jest wyjątkowy, jedyny w swoim rodzaju i od każdego można nauczyć się ciekawych rzeczy) oraz reguły świata przedstawionego. Wprowadzenie jest dość powolne, ale bardzo wciągające, dzięki czemu można się w całą historię mocno zaangażować i poczuć jej ciężar.
Fascynująca, choć niezbyt optymistyczna, jest snuta przez Nolanów wizja świata w niedalekiej przyszłości. Ziemia nie jest już przyjaznym miejscem dla ludzkości. W uprawach rozpanoszyła się zaraza, której opiera się jedynie kukurydza. W powietrzu unosi się pył. Farmy atakują burze piaskowe. Kończą się zapasy i coraz trudniej przetrwać… Doskonale to wszystko rozrysowano, przy czym widoczna jest spora inspiracja okresem katastrofy ekologicznej, mającej miejsce w USA w latach trzydziestych ubiegłego wieku — tzw. Dust Bowl (w film są zresztą sprytnie wkomponowane fragmenty dokumentu o tymże okresie), co nadaje dozy wiarygodności przedstawionemu przez Nolanów światu.
Pojawia się także bardzo trafnie ujęty motyw stosunku ludzi wobec wszechświata. Scenarzyści dzielą się dość smutną refleksją na temat gasnącego entuzjazmu ludzkości względem eksploracji przestrzeni kosmicznej i tego, że na taką eksplorację przeznacza się coraz mniej środków. Poruszenie tej problematyki nie tylko pozwala gdzieś tam odnieść się do rzeczywistego świata, ale też znakomicie wprowadza w dalszą część filmu.
Drugi akt to przede wszystkim wielka wyprawa w kosmos — naprawdę niesamowita. Dzięki ścisłej współpracy ze wspomnianym wyżej Kipem Thorne’em, scenarzyści wprowadzili do „Interstellar” szereg intrygujących konceptów. Są więc tunele czasoprzestrzenne, czarne dziury, obce planety, elementy ogólnej teorii względności czy też mechaniki kwantowej. Dla wielbicieli tematu (a przyznam, że trochę się tym interesuję, więc i dla mnie) jest to coś wspaniałego. Nawiasem mówiąc, warto po seansie przeczytać towarzyszącą filmowi książkę Thorne’a pt. „The Science of Interstellar”, która pokazuje jak dużą dbałość włożono w to, by film zgodny był z teoriami oraz spekulacjami naukowymi i gdzie, z powodów oczywiście czysto narracyjnych, filmowcy od nauki odeszli (jak się okazuje, w nie tak wielu scenach).
Cała ta naukowa część „Interstellar” podana jest w bardzo przystępny sposób. Pewne zjawiska zwyczajnie obserwujemy, inne wyjaśnione są w dialogach. Przy czym wszelkie wywody są wplecione w rozmowy bohaterów w nienachalny sposób i brzmią naturalnie w kontekście różnych filmowych sytuacji. Tutaj spisano się naprawdę na piątkę.
W drugim akcie najbardziej fascynuje jednak ukazanie relacji między bohaterami oraz związanego z nimi, dramatycznego wymiaru historii. Uatrakcyjniają to liczne zwroty akcji, które kierują historię na zdecydowanie ciekawe tory i wzbogacają ją o kolejne motywy, przede wszystkim związane z moralnością i jej różnymi wymiarami.
I w ten sposób dochodzimy do punktu kulminacyjnego i trzeciego aktu filmu, który moim zdaniem jest z niego najdoskonalszy. Znów dostajemy sporą dozę fantastyki naukowej, w tym m.in. wątek podróży w czasie. Ten został ujęty dokładnie tak jak lubię, a scenarzystom udało się uniknąć większość paradoksów czasowych (poza paradoksem predestynacji, ale tego uniknąć się tak czy siak nie da).
Po raz kolejny nie zawodzi też konstrukcja. Film spięty jest znakomitą klamrą, a wszystkie wątki ostatecznie się zbiegają. Powracamy do pewnych konceptów wprowadzonych na samym początku i otrzymujemy szereg odpowiedzi je wyjaśniających. Dzięki temu obraz stanowi całość bardzo spójną.
Zakończenie pozwala też odkryć nowy wymiar opowiadanej w filmie historii. Z jednej strony jest to bowiem oda do wielkich możliwości ludzi, z drugiej obraz ma wymiar bardziej jednostkowy. Jednocześnie opowiada o ludzkich dążeniach do wielkości oraz o potędze miłości, co oczywiście ujęte jest w sposób metaforyczny i wpisane w ramy większej opowieści o epickim rozmachu. Przesłanie, jakie z niej płynie może wydawać się nieco proste, naiwne czy banalne, ale wyrażone jest tak pięknie, że chyba tylko najwięksi cynicy będą na nie krzywo patrzeć.

MANIAK O REŻYSERII


Christopher Nolan znany jest z bardzo dużej dbałości o szczegóły. Nie powinno więc nikogo zdziwić, że od strony reżyserskiej „Interstellar” poprowadzony jest doskonale.
To film przede wszystkim niesamowity wizualnie. Kolejne sceny są skomponowane naprawdę wspaniale — reżyser, w zależności od potrzeby, podkreśla albo bardzo osobisty charakter filmu, albo zabiera widza w podróż o niesamowitym rozmachu. I za każdym razem potrafi skraść serce. Nie bez znaczenia są tu oczywiście decyzje o kręceniu na tradycyjnej taśmie filmowej oraz korzystaniu z praktycznych efektów specjalnych (oczywiście tam, gdzie się dało), które nadają filmowi pewien realistyczny (w ramach świata przedstawionego) ton, o który Nolan tak bardzo w swoich dziełach dba.
Nie mogło zabraknąć firmowego dla Nolana montażu równoległego, z którego reżyser korzysta w kluczowych elementach opowieści. Czasem pozwala to mocno zdynamizować akcję, a czasem podkreślić niezwykły nastrój historii. Zawsze sprawdza się kapitalnie i pomaga widzom zanurzyć się w absorbujący świat „Interstellar”.
Ciekawy ma Nolan pomysł na dźwięk. W kilku miejscach dialogi przykrywane są pewną warstwą efektów dźwiękowych, co ma znów służyć urealnieniu filmu (efekt trochę psują napisy, pomagające zrozumieć to co w zamierzeniu miało być mniej zrozumiałe, ale taki już urok tego rodzaju przekładu). W przestrzeni kosmicznej zaś, zgodnie z prawami fizyki, wszystko milknie, co pozwala z kolei wzmocnić dramatyczny efekt kilku scen.
Nienaganne jest również prowadzenie aktorów, z których reżyser wyciska, jak najwięcej się da. Efekt jest jak najbardziej pozytywny.

MANIAK O AKTORACH


Zacznijmy od Matthew McConaugheya („Witaj w klubie”), który wciela się w głównego bohatera. Jego występ jest perfekcyjny. Przez dużą część filmu jest takim typowym everymanem, który przy okazji dość twardo stąpa po ziemi. Potem następują kolejne fabularne zwroty i aktor coraz bardziej się otwiera, znakomicie pokazując na ekranie emocje. Naprawdę wspaniale się spisuje.
Bardzo ciekawa jest również rola Anne Hathaway („Mroczny Rycerz powstaje”, „Les Misérables. Nędznicy”). Nieszablonowa, odmienna od dotychczasowych, daje aktorce szansę pokazania się od takiej spokojnej, rozważnej strony. Hathaway gra niezwykle inteligentną, rozsądną kobietę, która potrafi podejmować ciężkie decyzje, ale też ma tendencję do kierowania się w życiu sercem — a to nadaje jej ludzkiego wymiaru. Zdecydowanie dobrze te cechy aktorka oddaje.
Występ Davida Gyasiego („Atlas Chmur”) jest chyba najmniej imponujący z całego filmu i bardzo stonowany, ale tym niemniej odgrywa dość ciekawą postać. Gyasi z dużą pieczołowitością pokazuje człowieka rzuconego w sytuacje bardzo nietypowe i starannie interpretuje jego nietuzinkową postawę.
Bardzo pozytywne wrażenie robi MacKenzie Foy („Obecność”). Pokazuje zarówno nieco zadziorne oblicze, jak i to bardziej uczuciowe. Fantastycznie się otwiera i przekonująco, a rzadko się to zdarza wśród aktorów dziecięcych, pokazuje spektrum różnych emocji.
Najlepsza rola, obok tej McConaugheya, należy do Jessiki Chastain („Mama”, „Wróg numer jeden”). To jedna z moich ulubionych młodych aktorek, która w każdym swoim filmie pokazuje coś nowego. Tutaj jej postać sprawia wrażenie zdystansowanej, ale też niezwykle zdeterminowanej, wręcz upartej i ostatecznie bardzo podatnej na głos serca. Chastain ukazuje to bez najmniejszego wysiłku, niezwykle naturalnie i zwyczajnie swą grą porywa. Dzięki temu zdecydowanie można poczuć z jej bohaterką silną więź.
Całkiem nieźle wypada Casey Affleck („Zabójstwo Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda”). Jego bohater, na pierwszy rzut oka uparty i nieprzyjemny, jest w gruncie rzeczy dość skomplikowany i złożony. Affleck nie miał więc łatwego zadania, ale wybrnął całkiem nieźle.
Nie zawodzi oczywiście Michael Caine, z którym Nolan współpracuje od czasów pierwszego „Batmana”. Odpowiednia dostojność, ale też w kluczowych momentach niesamowita bezpośredniość — to kluczowe cechy jego występu. Jak zawsze jest kapitalny.
Dużą niespodzianką okazuje się rola Matta Damona („Tożsamość Bourne’a”, „Infiltracja”). Jest poprowadzona w sposób nienaganny. Damon tworzy portret człowieka ze wszech miar interesującego, skłonnego do pewnych słabości, nie do końca potrafiącego sobie z nimi poradzić. I jak on to dobrze robi!
No i na koniec dwie wyjątkowe role głosowe: Bill Irwin (aktor głównie broadwayowy, ale pokazujący się w kinie i telewizji) i Josh Stewart („Zwykła/niezwykła rodzinka”) użyczają głosu przesympatycznym robotom, nadając im niezwykłe osobowości.

MANIAK O TECHNIKALIACH


Za zdjęcia do filmu nie odpowiada tym razem stały współpracownik Nolana, Wally Pfister (ze względu na pracę przy swoim reżyserskim debiucie, „Transcendencji”). Jego miejsce zajął Holender, Hoyte Van Hoytema (ukończył łódzką filmówkę i pracował m.in. przy filmie „Ona”). Okazał się wyborem bardzo dobrym. Oczywiście można wskazać pewne podobieństwa jego stylu do tego, który prezentował Pfister (spowodowane w głównej mierze określoną koncepcją reżysera), ale na szczęście operator nie pozostaje zupełnie przezroczysty i wnosi do filmu coś swojego. Prowadzone przez niego ujęcia są niezwykle piękne, bardzo ostre i świetnie skomponowane. Akcja pokazywana jest z ciekawych, finezyjnych perspektyw. Kamera pracuje niezwykle płynnie i dość stabilnie. Warto też wspomnieć o wielu scenach nakręconych kamerami IMAX, a w przypadku kilku z nich Van Hoytema musiał wprowadzić pewne modyfikacje w budowie urządzeń — pracę wykonał więc na pewno kolosalną.
Za montaż odpowiada Lee Smith, który z Christopherem Nolanem pracuje od czterech filmów. Czyni w „Interstellar” prawdziwe cuda, zwłaszcza jeśli w grę wchodzi montaż równoległy. Dość logicznie połączone są też ujęcia w konkretnych scenach.
Scenografia została przygotowana starannie. Wykorzystano niezwykłe plenery (m.in. miejsca w kanadyjskiej prowincji Alberta czy też w Islandii) oraz zbudowano imponujące plany. Pola kukurydzy, farma, wnętrza stacji kosmicznych czy też powierzchnie planet — wszystkie robią ogromne wrażenie, zwłaszcza, że prawie w ogóle nie używano w ich tworzeniu komputera. Zresztą nie tylko wygląd scenografii zachwyca. Wszystkie projekty, od statków po niezwykle oryginalne i pomysłowe roboty, są naprawdę wyjątkowe (a przy okazji widać sporo wizualnych nawiązań do „Odysei Kosmicznej” Kubricka).
Do efektów specjalnych Nolan podchodzi oczywiście bardzo po swojemu, stawiając przede wszystkim na te praktyczne. Komputer jest używany tylko tam gdzie jest to niezbędne (warto zaznaczyć, że przestrzeń kosmiczna była przygotowana już wcześniej, by aktorzy mogli widzieć to, co ich postaci widzą w filmie), ewentualnie uwydatnia się nim to, co już zainscenizowano. Nawet takie rzeczy, jak burze piaskowe, były przygotowane od zera właśnie na planie (wielkie wiatraki i syntetyczne drobiny — tak to się robi). Sporo też korzystano z miniatur. To cieszy, bo w dobie dużego skomputeryzowania filmów, pokazanie, że można inaczej i z tym samym, a czasem nawet lepszym efektem, jest bardzo cenne.
Cieszy też ogrom pracy, włożonej w dźwięk. Skrzętnie opracowane odgłosy, dbanie o szczegóły, uwydatnienie niskich częstotliwości, nienaganny montaż i niezwykle ciekawe zmiksowanie wszystkich efektów (o czym wspominałem już wyżej). Zdecydowanie taka oprawa czyni to filmowe przeżycie wyjątkowym.
No i jest jeszcze muzyka Hansa Zimmera. To chyba jedna z najlepszych jego ścieżek dźwiękowych. Kompozytor, znany z częstego chodzenia na skróty, tym razem pokazuje coś bardzo oryginalnego. Znakomicie wykorzystuje organy (instrument, do którego nie pałam zbytnią miłością w „Interstellar” brzmi znakomicie), świetnie zaznacza w muzyce takie elementy historii jak upływ czasu (charakterystyczne tykanie), doskonale podkreśla niepokój (stopniowo narastające dźwięki), a co najważniejsze, tworzy kilka zapadających w pamięć tematów. Co ciekawe, w kilku momentach muzyka jest dość przewrotnie skontrastowana z tonem danej sceny, co nadaje tej scenie nową, ciekawą wymowę.

MANIAK OCENIA


Moim zdaniem „Interstellar” to jeden z najlepszych filmów Nolana. Obraz jednocześnie o wielkim, niespotykanym rozmachu, który pokazuje wspaniały bezkres przestrzeni kosmicznej; ale też, paradoksalnie, film bardzo osobisty, stonowany, w którym twórcy przyglądają się człowiekowi, jego możliwościom, słabościom i wielkiej sile, jaka płynie z uczuć. Proste, a zarazem piękne.

DOBRY

Komentarze