Maniak ocenia #197: "Gotham" S01E05

MA­NIAK PI­SZE WSTĘP


Już pią­ty ty­dzień mam z se­ria­lem „Go­tham” po­waż­ny pro­blem. Po­mi­mo, że bar­dzo go lu­bię (i sta­wiam ko­lej­nym od­cin­kom same „do­bre”) to jed­nak mam tę świa­do­mość, że jest to pro­duk­cja dość dziw­na i nie­kon­se­kwent­na. Tak jak­by twór­cy nie­ko­niecz­nie wie­dzie­li, czy pójść bar­dziej w go­tyc­ką gro­te­skę Tima Bur­to­na, czy mrocz­ny re­alizm Chri­sto­phe­ra No­la­na. I o ile w kwe­stii sce­no­gra­fii taka hy­bry­da spraw­dza się na­praw­dę świet­nie, o tyle róż­no­rod­ność, je­śli cho­dzi o kre­acje ak­tor­skie, tro­chę już z rów­no­wa­gi wy­trą­ca. Dziw­nie pa­trzy się na dość na­tu­ral­nie, prze­ko­nu­ją­co za­gra­ne po­sta­ci skon­fron­to­wa­ne z ka­ry­ka­tu­ral­ny­mi, prze­ry­so­wa­ny­mi osob­ni­ka­mi — tro­chę se­rial tra­ci na tym pew­nej wia­ry­god­no­ści (przy czym mowa tu oczy­wi­ście o wia­ry­god­no­ści w ra­mach świa­ta przed­sta­wio­ne­go). Ko­lej­ne od­cin­ki utwier­dza­ją mnie więc w prze­ko­na­niu, że „Go­tham” to se­rial dość nie­rów­ny i nie­do­sko­na­ły. Tak jest też tym ra­zem.

MA­NIAK O SCE­NA­RIU­SZU


Pią­tą od­sło­nę se­ria­lu za­ty­tu­ło­wa­no „Vi­per”. Jest to na­zwa znaj­du­ją­ce­go się w cen­trum fa­bu­ły nar­ko­ty­ku i ozna­cza do­słow­nie: „żmi­ja”. Au­tor­ką sce­na­riu­sza jest Re­be­cca Pe­rry Cu­tter, któ­ra współ­pra­co­wa­ła już z Bru­no He­lle­rem, twór­cą se­ria­lu, przy „Men­ta­li­ście”.
Na uli­cach Go­tham po­ja­wia się ta­jem­ni­czy nar­ko­tyk, któ­ry po za­ży­ciu daje nad­ludz­ką si­łę, ale jed­no­cze­śnie po­wo­du­je uby­tek wap­nia, co mo­że do­pro­wa­dzić do śmier­ci. W śledz­two w spra­wie sub­stan­cji zo­sta­ją za­an­ga­żo­wa­ni Gor­don i Bu­llock (sko­ro za­bój­stwa to dla nich pi­kuś, to dla­cze­go nie sprząt­nąć do­cho­dze­nia sprzed rąk wy­dzia­łu ds. nar­ko­ty­ków). Tym­cza­sem woj­na po­mię­dzy Fal­co­ne’em i Ma­ro­nim przy­bie­ra na sile, Pin­gwin wciąż knu­je, a Bruce za­glą­da do akt Wayne En­ter­pri­ses w po­szu­ki­wa­niu nie­ści­sło­ści.
Spra­wa ty­go­dnia wciąż roz­pi­sa­na jest we­dług tych sa­mych, spraw­dzo­nych sche­ma­tów. Jej roz­wój szcze­gól­nie więc nie za­ska­ku­je. Zna­ne z po­przed­nich od­cin­ków: pod­ję­cie tro­pu, kon­fron­ta­cja, ge­nial­na de­duk­cja Gor­do­na i osta­tecz­ne star­cie wciąż tu są. I choć wy­ko­rzy­sta­no je mo­że nie­co bar­dziej po­my­sło­wo, to jed­nak tro­chę ta­kie fa­bu­lar­ne ramy po­wo­li za­czy­na­ją się nu­dzić. De­ską ra­tun­ko­wą tego wąt­ku, a przy­naj­mniej dla fa­nów ko­mik­sów, oka­zu­ją się cie­ka­wie po­my­śla­ne po­wią­za­nia ze zna­ną hi­sto­rią oraz uwzględ­nie­nie w sce­na­riu­szu Ve­no­mu — sub­stan­cji, z któ­rej ko­rzy­stał m.in. Bane. Szko­da tyl­ko, że czar­ne cha­rak­te­ry znów są na­pi­sa­ne ra­czej kiep­sko (choć, dzię­ki nie­jed­no­znacz­nym mo­ty­wa­cjom, uda­je się do ich dzia­łań do­dać pew­ne­go ro­dza­ju dru­gie dno) i tyl­ko ci dzia­ła­ją­cy zza ku­li­sów ma­ją ja­kiś po­ten­cjał, któ­ry moż­na kre­atyw­nie wy­ko­rzy­stać w przy­szłych od­cin­kach.
Tra­dy­cyj­nie więc, hi­sto­ria osa­dzo­na w cen­trum od­cin­ka ustę­pu­je miej­sca tym po­bocz­nym. Spo­śród nich naj­cie­kaw­sze jest spoj­rze­nie na gang­ster­ski pół­świa­tek Go­tham. Wy­ra­cho­wa­ne dzia­ła­nia Ma­ro­nie­go, ry­zy­kow­ny krok Pin­gwi­na, in­try­gi Fish Moo­ney — to wszyst­ko skła­da się na zaj­mu­ją­cą, po­ry­wa­ją­cą opo­wieść, któ­ra znów uwi­dacz­nia praw­dzi­we ob­li­cze mia­sta. Roz­pi­sa­ne jest to wszyst­ko nie­zwy­kle po­my­sło­wo i mam na­dzie­ję, że wkrót­ce te wąt­ki przy­bio­rą na sile — zwłasz­cza, że już wpły­wa­ją na głów­nych bo­ha­te­rów.
No i wresz­cie pro­ble­ma­tycz­ny Wayne. Z jed­nej stro­ny twór­cy roz­wi­ja­ją po­stać mło­de­go Bru­ce’a w in­try­gu­ją­cym kie­run­ku, po­wo­li kształ­tu­jąc jego oso­bo­wość i upo­dab­nia­jąc do po­sta­ci zna­nej z ko­mik­sów. Z dru­giej stro­ny, ma się nie­od­par­te wra­że­nie, że to wszyst­ko dzie­je się odro­bi­nę za szyb­ko. Na ko­rzyść prze­ma­wia jed­nak po­wią­za­nie wąt­ku Way­ne’a ze spra­wą ty­go­dnia oraz więk­szą hi­sto­rią, któ­ra roz­gry­wa się w tle.

MA­NIAK O RE­ŻY­SE­RII


Re­ży­se­ru­je Tim Hun­ter („Ha­nni­bal”, „Ame­ri­can Ho­rror Sto­ry”) i od­ci­nek spod jego rę­ki jest dość nie­rów­ny. O ile więk­szość scen roz­pla­no­wu­je w dość cie­ka­wy spo­sób, a sty­li­sty­ki na­rzu­co­nej w pierw­szych od­cin­kach przez Ca­nno­na trzy­ma się roz­sąd­nie i nie­nie­wol­ni­czo, to zda­rza mu się kil­ka po­tknięć, któ­re ne­ga­tyw­nie wpły­wa­ją na od­biór po­szcze­gól­nych se­kwen­cji. Bywa więc, że prze­sta­je dbać o sty­li­stycz­ną spój­ność przed­sta­wio­ne­go w „Go­tham” świa­ta i po­pusz­cza nie­co wo­dze fan­ta­zji. I tak na przy­kład, za­miast po­sta­wić bo­ha­te­rów i wi­dzów przed re­al­nym za­gro­że­niem w sce­nie kon­fron­ta­cji z jed­nym ze zło­czyń­ców, ser­wu­je sce­nę o nie­za­mie­rzo­nym, ko­me­dio­wym wy­dźwię­ku. Tro­chę to boli.
Trze­ba jed­nak przy­znać, że Hun­ter ma spo­ro cie­ka­wych po­my­słów. Do­sko­na­le re­ali­zu­je na przy­kład mon­taż ulicz­nych prze­słu­chań pro­wa­dzo­nych przez Gor­do­na i Bu­lloc­ka oraz za­chwy­ca oko prze­my­śla­ną koń­ców­ką.

MA­NIAK O AK­TO­RACH


Ben McKen­zie pod wzglę­dem ak­tor­skim znów się spi­su­je na me­dal i za­chwy­ca w roli Gor­do­na spo­rą cha­ry­zmą oraz na­tu­ral­nym uro­kiem. Umie­jęt­nie gra w tym od­cin­ku twa­rzą, co po­win­no za­do­wo­lić wszyst­kich tych, któ­rzy na­rze­ka­li na jego mi­mi­kę.
Jak zwy­kle po­rząd­nie wy­pa­da Do­nal Logue, choć tym ra­zem jego po­stać, Bu­llock, jest znacz­nie wy­co­fa­na na dru­gi plan, a przez to kre­acja Lo­gue’a wy­da­je się nie­co sto­no­wa­na. Ale hu­mo­ry­stycz­ne ak­cen­ty do­star­cza.
Cory Mi­chael Smith znów iry­tu­je, ale te­raz, za­miast re­cy­to­wa­nia wszyst­kich kwe­stii na uśmie­chu, obie­ra stra­te­gię „nie­po­rad­nej sie­rot­ki”. Efekt jest jed­nak tak samo pa­skud­ny — od­gry­wa­ne­go przez nie­go Nyg­my cięż­ko słu­chać i cięż­ko też na nie­go pa­trzeć.
Nie za­chwy­ca go­ścin­nie wy­stę­pu­ją­cy Da­niel Lon­don ( Man­ha­ttan”), któ­ry wcie­la się w nie­ja­kie­go Sta­na Po­tol­sky’ego. Jego bo­ha­ter ani nie prze­ra­ża, ani nie przej­mu­je, a je­dy­ne emo­cje, ja­kie wy­wo­łu­je, to uczu­cie po­li­to­wa­nia oraz śmiech. Szko­da, moż­na by­ło tę po­stać za­grać le­piej.
Ro­bin Lord Tay­lor jako Pin­gwin ko­lej­ny raz ge­nial­nie uj­mu­je dwu­li­co­wość po­sta­ci, co oglą­da się ge­nial­nie. Szko­da tyl­ko, że cza­sem zba­cza w stro­nę ka­ry­ka­tu­ry, jak w pi­lo­cie pod wo­dzą Ca­nno­na.
Wy­bor­nie gra Da­vid Za­yas, czy­niąc Sala Ma­ro­nie­go po­sta­cią bar­dzo nie­jed­no­znacz­ną, tem­pe­ra­ment­ną i groź­ną. Bar­dzo cie­szę się, że ob­sa­dzo­no go w tej roli, bo dzię­ki niej ma szan­sę po­ka­zać cie­ka­we, ak­tor­skie ob­li­cze.
In­try­gu­je Jada Pin­kett Smith w roli Fish Moo­ney, ale tym ra­zem nie do koń­ca uda­je się ją ak­tor­sko po­skro­mić, przez co kil­ka razy nie­bez­piecz­nie prze­kra­cza pew­ną gra­ni­cę. Na szczę­ście nie wy­wo­łu­je wte­dy uśmie­chu po­gar­dy na twa­rzy, tyl­ko de­li­kat­ne uczu­cie prze­sy­tu.
Wpro­wa­dzo­na w po­przed­nim od­cin­ku do ob­sa­dy Ma­ken­zie Leigh („De­cep­tion”) jako Liza z jed­nej stro­ny fa­scy­nu­je, lecz z dru­giej nie do koń­ca po­tra­fi się przed ka­me­rą otwo­rzyć, przez co jej rola wy­da­je się nie­co stłam­szo­na. Szko­da.
Od­twór­ca roli mło­de­go Way­ne’a, Da­vid Ma­zouz, uatrak­cyj­nia swą oso­bą nie do koń­ca prze­my­śla­ny wą­tek. Ak­tor jest jak na swój wiek nie­zwy­kle uta­len­to­wa­ny, co jak naj­bar­dziej udo­wad­nia w ko­lej­nych od­cin­kach se­ria­lu.
Per­fek­cyj­nie gra Sean Per­twee. Jego Al­fred jest jed­no­cze­śnie wy­nio­sły i sro­gi oraz cie­pły i sym­pa­tycz­ny. Ak­to­ro­wi uda­je się te ce­chy z po­wo­dze­niem po­łą­czyć i stwo­rzyć zło­żo­ną, cie­ka­wą kre­ację.
Za­do­wa­la też rola Sha­ron Wa­shing­ton („Pra­wo i bez­pra­wie”). Ak­tor­ka wcie­la się w ta­jem­ni­czą po­stać Mo­lly Ma­this i choć nie po­ja­wia się na ekra­nie na dłu­go, to już uda­je się jej zwró­cić uwa­gę wi­dza.

MA­NIAK O TECH­NI­KA­LIACH


Zdję­cia zre­ali­zo­wa­no po­praw­nie. Bar­dzo ład­nie przy­go­to­wa­no zbli­że­nia, do­brze wy­glą­da­ją też uję­cia z dal­szej per­spek­ty­wy. Ruch ka­me­ry za­zwy­czaj jest gład­ki i płyn­ny. Pod wzglę­dem mon­ta­żo­wym „Vi­per” tak­że wy­glą­da cał­kiem w po­rząd­ku — ko­lej­ne przej­ścia nie są zbyt rwa­ne i ak­cję śle­dzi się do­brze.
Efek­ty spe­cjal­ne pod wzglę­dem tech­nicz­nym wy­ko­na­no dość prze­ko­nu­ją­co, choć miej­sca­mi ma­ją dość gro­te­sko­wą, dziw­ną sty­li­sty­kę, któ­ra nie do koń­ca łą­czy się z resz­tą świa­ta przed­sta­wio­ne­go. Ten jest zaś znów zbu­do­wa­ny per­fek­cyj­nie — od fan­ta­stycz­nych sce­no­gra­fii, po szcze­gó­ło­wą cha­rak­te­ry­za­cję.
Mu­zycz­nie, po­dob­nie jak po­przed­nio, coś się niby po­pra­wia, ale nie­zu­peł­nie. Opra­wa na­dal słu­ży je­dy­nie pod­kre­śle­niu na­stro­ju ko­lej­nych scen i ra­czej nie wpa­da w ucho.

MA­NIAK OCE­NIA


„Vi­per” kon­ty­nu­uje tra­dy­cję po­przed­nich od­cin­ków i znów po­zo­sta­wia mnie z dy­le­ma­tem: czy ucze­pić się nie­wąt­pli­wych wad, czy też spoj­rzeć sze­rzej i do­strzec licz­ne za­le­ty. Osta­tecz­nie chy­ba znów po­sta­wię naj­wyż­szą oce­nę, bo mimo licz­nych nie­do­cią­gnięć ba­wi­łem się pierw­szo­rzęd­nie.

DO­BRY

Komentarze