Maniak ocenia #185: "Once Upon a Time" S03E21-22

MA­NIAK ZA­CZY­NA


W se­ria­lach za­wsze fa­scy­no­wa­ły mnie przede wszyst­kim od­cin­ki fi­na­ło­we. To na nie cze­ka­łem za­wsze naj­bar­dziej, a je­śli by­ły wy­star­cza­ją­co do­bre (tak jak za­zwy­czaj w „Za­gu­bio­nych” — dzień do­bry, se­zo­nie pią­ty), to póź­niej przez kil­ka (tygo)dni nie mo­głem my­śleć o ni­czym in­nym (o­bja­wy ma­nia­kal­ne­go ko­rzy­sta­nia z dóbr po­pkul­tu­ry). Nic więc dziw­ne­go, że ostat­ni od­ci­nek trze­cie­go se­zo­nu „Once Upon a Time” eks­cy­to­wał mnie jesz­cze na dłu­go przed emi­sją. Eks­cy­to­wał, ale i nie­po­ko­ił.
Fi­na­łem pierw­szej po­ło­wy trze­cie­go se­zo­nu twór­cy „Once Upon a Time” po­sta­wi­li so­bie po­przecz­kę bar­dzo wy­so­ko. Po­przecz­kę, któ­rą cięż­ko bę­dzie im prze­sko­czyć. Pi­sząc fi­nał dru­giej po­łów­ki, pew­nie nie mie­li na­wet ta­kich am­bi­cji, ale bar­dzo się cie­szę, że za­miast tego stwo­rzy­li dwa, cie­ka­we od­cin­ki, któ­re do­star­cza­ją mnó­stwo roz­ryw­ki.

MA­NIAK O SCE­NA­RIU­SZU


Sce­na­riusz pierw­szej czę­ści fi­na­łu na­pi­sa­li Da­vid H. Good­man i Ro­bert Hull, na­to­miast za dru­gą od­po­wia­da­ją Edward Kit­sis i Adam Ho­ro­witz. Od­cin­ki za­ty­tu­ło­wa­no ko­lej­no: „Snow Drifts” („Śnież­ne za­mie­cie” lub też „Śnież­ka się od­da­la” — bar­dzo cie­ka­wa dwu­znacz­ność) i „There’s No Place Like Home” („Nie ma to jak w do­mu”)
W po­przed­niej od­sło­nie Ze­le­na, czy­li Zła Cza­row­ni­ca z Za­cho­du, zo­sta­ła po­ko­na­na, ale po­ja­wił się nowy pro­blem — otwo­rzył się por­tal cza­so­wy, nad któ­rym pra­co­wa­ła. W fi­na­le zo­sta­ją do nie­go wcią­gnię­ci Hak i Emma, któ­rzy przez przy­pa­dek za­kłó­ca­ją mo­ment po­zna­nia Śnież­ki i Księ­cia, co mu­szą na­pra­wić — w prze­ciw­nym wy­pad­ku hi­sto­ria znacz­nie zmie­ni swój bieg.
Ca­ła opo­wieść by­ła za­po­wia­da­na przez twór­ców se­ria­lu jako pół­to­ra­go­dzin­ny film. Rze­czy­wi­ście, dwa fi­na­ło­we, wy­emi­to­wa­ne ra­zem od­cin­ki ma­ją ta­kie ce­chy. Przez więk­szość cza­su ak­cja dzie­je się w Za­cza­ro­wa­nym Le­sie, a wi­dzo­wie śle­dzą coś w ro­dza­ju „Pow­ro­tu do przy­szło­ści” w „Once’owych” re­aliach. Ta­kie za­gra­nie jest cie­ka­we i umoż­li­wia bar­dzo in­te­li­gent­ną za­ba­wę tym, co zna­my już z po­przed­nich od­cin­ków. Sce­na­rzy­ści z niej ko­rzy­sta­ją, ale to oczy­wi­ście tyl­ko do­da­tek. Naj­waż­niej­sza jest bo­wiem po­stać Emmy.
To wła­śnie na tej bo­ha­ter­ce się sku­pia­ją i w do­sko­na­ły spo­sób ją roz­wi­ja­ją, zaj­mu­jąc się przede wszyst­kim ta­ki­mi kwe­stia­mi, jak jej sto­su­nek do Sto­ry­brooke, ro­dzi­ców czy Haka. Po­dróż, ja­ką od­by­wa bo­ha­ter­ka (mó­wię tu oczy­wi­ście o pod­ró­ży w me­ta­fo­rycz­nym zna­cze­niu), jest nie­zwy­kle in­te­re­su­ją­ca.
Od­ci­nek in­try­gu­je z jesz­cze jed­ne­go po­wo­du — twór­cy po­ru­sza­ją w nim waż­ny pro­blem kon­se­kwen­cji każ­de­go do­ko­na­ne­go wy­bo­ru i mó­wią ja­sno i wy­raź­nie: „W­szyst­ko co ro­bi­my, po­cią­ga za so­bą ja­kiś sku­tek”. Zi­lu­stro­wa­nie tego mo­ty­wu po­dró­żą w cza­sie jest mo­że nie­co zbyt do­sad­ne, ale też na swój spo­sób mą­dre. To co w prze­szło­ści zro­bi­ła Emma, od­bi­ja się w te­raź­niej­szo­ści sze­ro­kim echem i sta­no­wić bę­dzie fan­ta­stycz­ną pod­bu­do­wę pod ko­lej­ne se­zo­ny.
Jest też zna­ko­mi­ta ostat­nia sce­na — za­po­wiedź tego, co wy­da­rzy się w czwar­tym se­zo­nie. Sta­no­wi na­praw­dę mi­łą nie­spo­dzian­kę dla fa­nów se­ria­lu oraz fil­mów Dis­neya.
Je­dy­nym, cze­go bar­dzo w fi­na­le bra­ku­je, jest Ze­le­na. Po tak eks­cy­tu­ją­cej po­łów­ce se­zo­nu bar­dzo się za nią tę­sk­ni, dla­te­go mam na­dzie­ję, że jesz­cze kie­dyś się w se­ria­lu po­ja­wi. Moc­no na to li­czę.

MA­NIAK O RE­ŻY­SE­RII


„Snow Drifts” re­ży­se­ru­je Ron Un­der­wood, na­to­miast „There’s No Place Like Home” Ralph He­me­cker — obaj bar­dzo do­świad­cze­ni i pro­fe­sjo­nal­ni. Nie czu­je się jed­nak, że fi­nał to dzie­ło dwóch re­ży­se­rów. Un­der­wood i He­me­cker bar­dzo ści­śle ze so­bą współ­pra­cu­ją i do­star­cza­ją od­cin­ki spój­nie ze so­bą po­łą­czo­ne.
Obaj przede wszyst­kim świet­nie ba­wią się kon­cep­ta­mi z po­przed­nich od­słon se­ria­lu. Wszel­kie od­wo­ła­nia, smacz­ki i mru­gnię­cia do fa­nów wy­cho­dzą na­praw­dę do­brze.
Do­sko­na­le uka­za­na jest też emo­cjo­nal­na po­dróż głów­nej bo­ha­ter­ki. Re­ży­se­ro­wie pod­kre­śla­ją, że to głów­nie jej hi­sto­ria i sta­ra­ją się, by widz znaj­do­wał się jak naj­bli­żej niej.

MA­NIAK O AK­TO­RACH


Je­nni­fer Mo­rri­son wia­ry­god­nie uka­zu­je po­dróż Emmy i zna­ko­mi­cie wy­ra­ża roz­wój bo­ha­ter­ki. Ma szan­sę wy­ka­zać się ak­tor­sko i w peł­ni z niej ko­rzy­sta.
Co­lin O’Do­no­ghue znaj­du­je bar­dzo do­bry śro­dek, by jed­no­cze­śnie ująć luź­ność Haka, ale i jego bo­ha­ter­stwo. Świet­nie wy­pa­da też we wspól­nych sce­nach z Mo­rri­son (któ­rych ma mnós­two).
Gi­nni­fer Good­win i Josh Da­llas jako Śnież­ka i Ksią­żę są szcze­gól­nie do­brzy w sce­nach w Za­cza­ro­wa­nym Le­sie (Śnież­ka-wo­jow­nicz­ka rzą­dzi), ale ma­ją też kil­ka sym­pa­tycz­nych scen w Sto­ry­brooke, zwłasz­cza pod ko­niec.
Lana Pa­ril­la znów daje praw­dzi­wy po­pis ak­tor­skich umie­jęt­no­ści. Jest jako Zła Kró­lo­wa w prze­szło­ści prze­ra­ża­ją­ca, na­to­miast w te­raź­niej­szo­ści do­sko­na­le po­ka­zu­je emo­cje bo­ha­ter­ki. War­to szcze­gól­nie zwró­cić uwa­gę na jej mi­mi­kę.
Ro­bert Car­lyle jako Ti­te­li­tu­ry, po­dob­nie jak Pa­ril­la, nie za­wo­dzi. W sce­nach w Za­cza­ro­wa­nym Le­sie kon­ty­nu­uje cu­dow­ną kre­ację Mrocz­ne­go i wprost sza­le­je na ekra­nie, na­to­miast w Sto­ry­brooke jest bar­dziej sto­no­wa­ny i do­stoj­ny.

MA­NIAK O TECH­NI­KA­LIACH


Fi­nał jest na­praw­dę prze­pięk­nie na­krę­co­ny — każ­de uję­cie cie­szy oko, a ruchy ka­me­ry ide­al­nie do­sto­so­wa­no do tem­pa ak­cji. Wspa­nia­le zre­ali­zo­wa­no mon­taż, a jego wy­ko­na­nie za­chwy­ca zwłasz­cza w jed­nej z koń­co­wych scen.
Ko­stiu­my znów są ge­nial­ne. Bo­ha­te­ro­wie no­szą fan­ta­stycz­nie za­pro­jek­to­wa­ne i wy­ko­na­ne, ba­śnio­we stro­je. Są też ide­al­nie ucharakteryzowani,
Za­do­wa­la sce­no­gra­fia. Ple­ne­ry i wnę­trza wy­ko­rzy­sta­no pra­wi­dło­wo i po­ka­za­no od cie­ka­wej stro­ny. Zda­rza­ją się oczy­wi­ście kiep­skie kom­pu­te­ro­we tła, ale nie aż tak czę­sto. Zresz­tą po­zos­ta­łe efek­ty stoją na przy­zwo­itym po­zio­mie.
Oczy­wi­ście „Once Upon a Time” wie­le by stra­ci­ło, gdy­by nie Mark Isham. Jego kom­po­zy­cje po raz ko­lej­ny są ka­pi­tal­nie do­pa­so­wa­ne do wy­da­rzeń na ekra­nie.

MA­NIAK OCE­NIA


To nie był fi­nał na mia­rę „Go­ing Home”, ale i tak twór­cy spi­sa­li się na me­dal, do­pro­wa­dza­jąc pew­ne wąt­ki do prze­ło­mo­we­go eta­pu i otwie­ra­jąc przed so­bą in­try­gu­ją­ce moż­li­wo­ści.

DO­BRY

Komentarze