Maniak ocenia #165: "Once Upon a Time" S03E09

MA­NIAK ZA­CZY­NA


Bar­dzo lu­bię, kie­dy hi­sto­ria ja­ką do­sta­ję, ma sens; kie­dy jest two­rzo­na w kon­kret­nym celu i nie po­zo­sta­je bez wpły­wu na bo­ha­te­rów, bio­rą­cych w niej udział. Do­bra opo­wieść po­win­na być skro­jo­na tak, by po­sta­ci wy­cią­gnę­ły z niej wnio­ski i na­uczy­ły się cze­goś no­we­go; by zna­la­zły się z punk­tu A, w ja­kim są na po­cząt­ku, w wy­ni­ka­ją­cym z ich po­dró­ży punk­cie B.
Szcze­gól­ne zna­cze­nie ma to w ba­śnio­wym „Once Upon a Time”. Twór­cy nie idą tro­pem pro­stych hi­sto­ry­jek i mó­wią ja­sno — każ­dy mo­że się zmie­nić; każ­dy za­słu­gu­je na dru­gą szan­sę. Spo­sób, w jaki re­ali­zu­ją to w swym se­ria­lu za­wsze bar­dzo mi się po­do­bał, a dzie­wią­ty od­ci­nek trze­cie­go se­zo­nu, to wła­śnie miej­sce na ma­łe pod­su­mo­wa­nie i roz­ra­chu­nek — co ta­kie­go bo­ha­te­ro­wie wy­nie­śli z przy­go­dy w Ni­by­lan­dii?

MA­NIAK O SCE­NA­RIU­SZU


Au­to­ra­mi sce­na­riu­sza do od­cin­ka są Chris­tine Boy­lan („Ucz­ci­wy prze­kręt”) i Da­niel T. Thom­sen („Ter­mi­na­tor: Kro­ni­ki Sary Co­nnor”), a ty­tuł brzmi „Sa­ve Hen­ry” („Oca­lić Hen­ry’e­go”) i jest bar­dzo czy­tel­ny.
Przede wszyst­kim śle­dzi­my bez­po­śred­nią kon­ty­nu­ację wy­da­rzeń z po­przed­nie­go od­cin­ka. Pan ma te­raz ser­ce Hen­ry’e­go, co za­pew­nia mu nie­śmier­tel­ność. Bry­ga­da ra­tun­ko­wa ru­sza na po­moc chłop­cu. Tym­cza­sem w re­tro­spek­cjach ob­ser­wu­je­my ku­li­sy ad­op­cji Hen­ry’e­go przez Re­gi­nę.
„Sa­ve Hen­ry” to nade wszyst­ko hi­sto­ria bar­dzo emo­cjo­nal­na. Nie­mal każ­dy z bo­ha­te­rów do­sta­je tu swo­je pięć mi­nut, któ­re prze­zna­czo­ne jest na swe­go ro­dza­ju pod­su­mo­wa­nie i za­mknię­cie pew­ne­go eta­pu w jego ży­ciu. Przy czym żad­ne z tych pię­ciu mi­nut nie jest ani tro­chę wy­mu­szo­ne i ja­sno wy­ni­ka z tego, co wy­da­rzy­ło się w po­przed­nich od­cin­kach.
Szcze­gól­nie waż­na w „Save Hen­ry” jest Re­gi­na, któ­ra, obok Ti­te­li­tu­re­go, po­czy­ni­ła chy­ba naj­więk­szy po­stęp spo­śród wszyst­kich bo­ha­te­rów. Jej hi­sto­ria, uzu­peł­nio­na wzru­sza­ją­cy­mi re­tro­spek­cja­mi, po­pro­wa­dzo­na zo­sta­je fan­ta­stycz­nie.
Dia­lo­gi na­pi­sa­ne są bar­dzo po­rząd­nie, jest też miej­sce na odro­bi­nę cał­kiem do­bre­go hu­mo­ru. Śle­dząc ko­lej­ne wy­da­rze­nia ma się jed­nak wra­że­nie, że wszyst­ko uda­je się bo­ha­te­rom zbyt ła­two i gdzieś tkwi pe­wien ha­czyk. Rze­czy­wi­ście, sce­na­rzy­ści za­ska­ku­ją kil­ko­ma zwro­ta­mi ak­cji, w tym nie­zmier­nie in­te­re­su­ją­cym koń­co­wym — hi­sto­ria z Pio­tru­siem Pa­nem jest jesz­cze da­le­ka od szczę­śli­we­go zakończenia.

MA­NIAK O RE­ŻY­SE­RII


Od­ci­nek re­ży­se­ru­je Bry­tyj­czyk Andy God­dard („Down­town Abbey”) i cie­szę się, że to aku­rat na nie­go po­sta­wio­no, po­nie­waż do­sko­na­le uda­je mu się uwy­dat­nić emo­cje, pły­ną­ce z hi­sto­rii. Naj­le­piej wy­cho­dzą mu te wszyst­kie spo­koj­ne mo­men­ty, w któ­rych czas jest na re­flek­sję czy pod­su­mo­wa­nie. God­dard do­sko­na­le wie, jak osią­gnąć swój cel i kon­se­kwent­nie go re­ali­zu­je, per­fek­cyj­nie gra­jąc na uczu­ciach wi­dza.
Nie ozna­cza to jed­nak, że gdy ma się po­rząd­nie za­dziać, to God­dard się gubi. Wręcz prze­ciw­nie — sce­ny ak­cji re­ali­zu­je z du­żym roz­ma­chem i po­tra­fi wy­wo­łać nie­po­kój, a tak­że umie­jęt­nie zwięk­szyć na­pię­cie. Wspa­nia­le roz­wią­zu­je tak­że pew­ną klu­czo­wą chwi­lę, któ­ra jest na tyle sub­tel­na, by ni­cze­go nie­spo­dzie­wa­ją­cy się widz nie od­gadł jej zna­cze­nia, ale też od­po­wied­nio wy­raź­na, by uważ­ni mo­gli do­strzec jej sens.

MA­NIAK O AK­TO­RACH


To zde­cy­do­wa­nie od­ci­nek Lany Pa­ril­li, któ­ra zna­ko­mi­cie prze­no­si na ekran roz­wią­za­nia sce­na­rzy­stów. Jest świet­na za­rów­no w nie­zwy­kle wzru­sza­ją­cych re­tro­spek­cjach, jak i w sce­nach w Ni­by­lan­dii, w któ­rych sta­ran­nie po­ka­zu­je roz­wój Re­gi­ny, swo­jej bo­ha­ter­ki.
Fan­ta­stycz­nie gra rów­nież Ro­bert Car­lyle, któ­ry wcie­la się Ti­te­li­tu­re­go. Jego po­stać ma wie­le róż­nych ob­li­czy, a w każ­dym Car­lyle po­ka­zu­je tyle samo cha­ry­zmy.
Bar­dzo po­do­ba­ły mi się in­te­rak­cje Gi­nni­fer Good­win (Śnież­ka) i Je­nni­fer Mo­rri­son (Emma), któ­re dzie­lą pew­ną bar­dzo emo­cjo­nal­ną sce­nę i prze­no­szą trud­ne re­la­cje swych po­sta­ci na nowy po­ziom.
Za­rzu­cić nic nie moż­na Mi­cha­elo­wi Ray­mond-Jame­so­wi — Neal wy­pa­da po­rząd­nie i prze­ko­nu­ją­co, zwłasz­cza w sce­nie po­jed­na­nia z Ti­te­li­tu­rym.
Nie­zła jest Rose McI­ver w roli Dzwo­necz­ka. To tak­że po­stać, któ­ra wie­le prze­szła i McI­ver cał­kiem przy­zwo­icie uda­je się to uchwy­cić.
Ja­red Gil­more jako Hen­ry wy­pa­da dość do­brze. Za­li­cza kil­ka uda­nych scen (w tym jed­ną nie­zwy­kle emo­cjo­nu­ją­cą), a pod ko­niec uda­je mu się też po­ka­zać od in­nej ak­tor­skiej stro­ny.
Go­ścin­nie mo­że­my usły­szeć Gian­car­lo Espo­si­to w roli Sid­neya i szko­da, że tyl­ko usły­szeć — to ge­nial­ny ak­tor, któ­ry stwo­rzył w pierw­szym se­zo­nie wspa­nia­łą po­stać.

MA­NIAK O TECH­NI­KA­LIACH


Od­ci­nek za­chwy­ca bar­dzo do­bry­mi zdję­cia­mi, zwłasz­cza w sce­nach re­tro­spek­cji. Świet­ny jest tak­że mon­taż — dy­na­micz­niej­szy w Ni­by­lan­dii i nie­co spo­koj­niej­szy w Sto­ry­brooke.
Po raz ko­lej­ny se­rial za­chwy­ca ko­stiu­ma­mi (za­rów­no ba­śnio­wy­mi, jak i tymi, któ­re no­szą miesz­kań­cy Sto­ry­brooke) oraz cha­rak­te­ry­za­cją (do­sko­na­łe fry­zu­ry i ma­ki­jaż). Uda­na jest więk­szość efek­tów spe­cjal­nych.
Mu­zycz­nie Mark Isham znów sta­je na wy­so­ko­ści za­da­nia — jego kom­po­zy­cje wciąż moc­no od­dzia­łu­ją na uczu­cia wi­dza, a po se­an­sie nie chcą przez dłuż­szy czas wyjść z gło­wy.

MA­NIAK OCE­NIA


Twór­cy pod­rzu­ca­ją ko­lej­ny świet­ny od­ci­nek „Once Upon a Time”. To jed­na z naj­lep­szych od­słon w pierw­szej po­ło­wie trze­cie­go se­zo­nu.

DO­BRY

Komentarze