Maniak ocenia #140: "Marvel's Agents of S.H.I.E.L.D." S01E06

MA­NIAK KLE­CI WSTĘP


Na ostat­nim San Die­go Co­mic-Con, ktoś mą­dry po­wie­dział, że se­rial to przede wszyst­kim pew­ne­go ro­dza­ju ro­dzi­na. Rze­czy­wi­ście, coś w tym jest. Wi­dzi­cie, kie­dy two­rzy się se­rial, na­le­ży wła­śnie ta­ką ro­dzi­nę zbu­do­wać, a na­stęp­nie spra­wić, by wi­dzom na niej za­czę­ło za­le­żeć. Kie­dy już się do ta­kie­go mo­men­tu do­tar­ło i wy­wal­czy­ło się u pu­blicz­no­ści za­an­ga­żo­wa­nie, to osią­gnę­ło się po­ło­wę suk­ce­su i po­zo­sta­je tyl­ko to utrzy­mać — kon­ty­nu­ować cie­ka­wą hi­sto­rię i dbać o to, by za­in­te­re­so­wa­nie na­dal trwa­ło. Oczy­wi­ście to brzmi w teo­rii bar­dzo pro­sto, ale w prak­ty­ce bywa róż­nie.
By wi­dzo­wi za­czę­ło na se­ria­lu za­le­żeć, sto­su­je się róż­ne sztucz­ki, a przede wszyst­kim sta­ra się od­dzia­ły­wać na emo­cje i wy­wo­łać wzru­sze­nie. W szó­stym od­cin­ku se­ria­lu twór­cy uży­wa­ją wła­śnie ta­kiej sztucz­ki.

MA­NIAK O SCE­NA­RIU­SZU


Od­ci­nek zo­stał za­ty­tu­ło­wa­ny „F.Z.Z.T.”, co przez krop­ki wy­da­je się pew­nym akro­ni­mem, ale w grun­cie rze­czy to przede wszyst­kim traf­na ono­ma­to­pe­ja, od­wo­łu­ją­ca się do głów­ne­go za­gro­że­nia, z ja­kim mie­rzą się bo­ha­te­ro­wie. Nie spo­sób też nie za­uwa­żyć drob­ne­go po­do­bień­stwa brzmie­nia ta­kie­go ty­tu­łu do na­zwi­ska agen­ta Fi­tza. Spryt­ne.
Sce­na­riusz na­pi­sał Paul Zby­szew­ski („Za­gu­bie­ni”), a ca­łość roz­po­czy­na się bar­dzo do­brą sce­ną na obo­zie skau­tów, któ­ra wpro­wa­dza w fa­bu­łę od­cin­ka. Ta, choć po­dej­mu­je z boku pew­ne wąt­ki z po­przed­nich od­słon, przede wszyst­kim sku­pia się na tzw. spra­wie ty­go­dnia oraz bo­ha­te­rach. Zby­szew­ski bar­dzo umie­jęt­nie umiesz­cza przed ty­tu­ło­wy­mi agen­ta­mi pew­ne za­gro­że­nie, sta­wia ich w trud­nym po­ło­że­niu i ka­że im po­dej­mo­wać cięż­kie de­cy­zje. Jest więc nuta dra­ma­tur­gii, któ­ra po­zwa­la zżyć się z po­szcze­gól­ny­mi po­sta­cia­mi — i bar­dzo do­brze.
Że­by jed­nak nie by­ło zbyt po­waż­nie, to tam, gdzie jest to po­trzeb­ne, at­mos­fe­ra jest roz­ła­do­wy­wa­na ty­po­wy­mi ję­zy­ko­wy­mi whe­do­ni­zma­mi (do­sko­na­ły­mi) i nie­na­chal­nym, choć mo­men­ta­mi in­fan­tyl­nym, hu­mo­rem sy­tu­acyj­nym. Z ta­kiej mie­szan­ki wy­cho­dzi sce­na­riusz cie­ka­wy, spój­ny i do­star­cza­ją­cy fraj­dy.

MA­NIAK O RE­ŻY­SE­RII


Re­ży­se­ru­je Vin­cent Mi­sia­no („Me­dium”, „The Black­list”), któ­ry re­ali­zu­je sce­na­riusz Zby­szew­skie­go po­praw­nie i sto­su­je kil­ka ory­gi­nal­nych roz­wią­zań — mię­dzy in­ny­mi umie­jęt­nie bawi się sztam­pą i przez to uda­je mu się za­sko­czyć w naj­mniej spo­dzie­wa­nych mo­men­tach. Do­brze też utrzy­mu­je na­pię­cie i świet­nie po­ka­zu­je emo­cje, sto­su­jąc spo­ro zbli­żeń. Nie za­wo­dzi pod wzglę­dem dra­ma­tur­gicz­nym, a żar­ty prze­wi­dzia­ne w sce­na­riu­szu wpro­wa­dza tak, by nie za­kłó­ci­ły toku wy­da­rzeń, a wzbo­ga­ci­ły je. Osta­tecz­nie wy­pa­da cał­kiem nie­źle.

MA­NIAK O AK­TO­RACH


Z ak­to­rów tra­dy­cyj­nie bar­dzo do­brze spi­su­je się Clark Gregg w roli Co­ul­so­na. W „F.Z.Z.T.” bo­ha­ter sta­je przed trud­nym wy­bo­rem, a ak­tor umie­jęt­nie od­da­je jego ko­nflikt we­wnętrz­ny. Pe­łen pro­fe­sjo­na­lizm.
Praw­dzi­we bra­wa na­le­żą się jed­nak du­eto­wi w skła­dzie: Eli­za­beth Hen­stridge i Iain De Caes­te­cker (czy­li se­ria­lo­wym: Si­mmons i Fi­tzo­wi). Zwłasz­cza ta pierw­sza daje nie­sa­mo­wi­ty po­pis i choć do­tych­czas da­ła się po­znać od ko­me­dio­wej stro­ny, to tym od­cin­kiem udo­wad­nia swą wszech­stron­ność i ta­lent tak­że do dra­ma­tu.
Tro­chę w tym wszyst­kim gubi się Chloe Be­nnet jako Skye. Wy­raź­nie ma pro­blem z for­mą, bo mie­wa od­cin­ki do­sko­na­łe, ale też słab­sze i „F.Z.Z.T.” na­le­ży do tych dru­gich.
Nie roz­cza­ro­wu­je za to Ming-Na Wen w roli Me­lin­dy May, któ­ra nie­co prze­ry­so­wu­je twar­dą agent­kę May, ale do­brze się to spraw­dza w na­pi­sa­nych dla niej sce­nach.
Moc­no wy­ro­bił się Brett Dal­ton, wcie­la­ją­cy się w Agen­ta War­da. Ak­tor co­raz czę­ściej do­sta­je w sce­na­riu­szu sce­ny, w któ­rych mo­że się le­piej wy­ka­zać i jego pró­by są jak naj­bar­dziej uda­ne.
Go­ścin­nie po­ja­wia się Ti­tus We­lli­ver („Za­gu­bie­ni”, „Touch”) i po­wta­rza swą ro­lę z krót­ko­me­tra­żo­we­go „I­tem 47”. Jest… Cóż, ty­po­wym We­lli­ve­rem — ta­jem­ni­czym, spra­wia­ją­cym wra­że­nie groź­ne­go ty­pem. Czy­li… jak naj­bar­dziej w po­rząd­ku.

MA­NIAK O TECH­NI­KA­LIACH


Zdję­cia i mon­taż po­pro­wa­dzo­no dy­na­micz­nie i bar­dzo spraw­nie — od­ci­nek oglą­da się bez­pro­ble­mo­wo, a cha­os na ekra­nie pa­nu­je rzad­ko. Do­sko­na­łe są efek­ty spe­cjal­ne — „Mar­vel’s Agents of S.H.I.E.L.D.” to pod tym wzglę­dem je­den z naj­ład­niej­szych se­ria­li w te­le­wi­zji. Do tego do­cho­dzi sta­ran­nie wy­ko­na­na sce­no­gra­fia, nie­zła cha­rak­te­ry­za­cja i cie­ka­wy dźwięk. Mu­zy­ka do­sko­na­le zaś bu­du­je at­mos­fe­rę.

MA­NIAK OCE­NIA


Szó­sty od­ci­nek „Mar­vel’s Agents of S.H.I.E.L.D.” do­star­cza do­brej hi­sto­rii i po­zwa­la zżyć się z bo­ha­te­ra­mi. Jest to od­sło­na bar­dzo do­bra, któ­rą war­to obej­rzeć.

DO­BRY

Komentarze