Maniak inaczej #13: Maniak w Japonii #3

MA­NIAK PI­SZE WSTĘP


Zna­cie już prze­bieg dwóch trze­cich mo­je­go po­by­tu w To­kio (a je­śli nie, to szyb­ciut­ko nad­rób­cie to tutajtutaj), czas więc na ostat­nią re­la­cję z Ja­po­nii. Pasy za­pię­te? To w ta­kim ra­zie naj­pierw ru­sza­my do Dis­ney­lan­du.

MA­NIAK W DI­SNEY­LAN­DZIE


Znaj­du­ją­cy się pod To­kio Dis­ney Re­sort tak na­praw­dę skła­da się z dwóch par­ków roz­ryw­ki: Dis­ney­lan­du oraz Dis­ney­Sea. Ten dru­gi moja Po­łów­ka już od­wie­dzi­ła, a ja chcia­łem po­sta­wić na coś tra­dy­cyj­ne­go, więc wy­bra­li­śmy się do Dis­ney­lan­du.
Ja­poń­ski park to pierw­szy, jaki zo­stał zbu­do­wa­ny poza USA. Kon­struk­cją przy­po­mi­na ten ory­gi­nal­ny, w Ana­heim i skła­da się z sied­miu czę­ści: World Ba­zaar, Ad­ven­ture­land, Wes­tern­land, Cri­tter Coun­try, Fan­ta­sy­land, Toon­town oraz To­mo­rrow­land. W cen­trum znaj­du­je się zaś za­mek Kop­ciusz­ka.

Wi­dok na za­mek Kop­ciusz­ka.

Przy nie­któ­rych atrak­cjach w to­kij­skim Dis­ney­lan­dzie obo­wią­zu­je tzw. Fast­pass, czy­li moż­li­wość wej­ścia poza ko­lej­ką. W tym celu na­le­ży wło­żyć swój bi­let do sto­ją­cych w po­bli­żu da­nych atrak­cji urzą­dzeń, a na­stęp­nie ode­brać prze­pust­kę, na któ­rej wy­szcze­gól­nio­no, o któ­rej do­kład­nie moż­na sko­rzy­stać z Fast­pa­ssa i kie­dy moż­na wy­ro­bić so­bie ko­lej­ny. Bar­dzo do­bry po­mysł, dzię­ki któ­re­mu moż­na za­osz­czę­dzić spo­ro cza­su. Dla­te­go na sa­mym po­cząt­ku wy­ro­bi­li­śmy szyb­ką prze­pust­kę na ko­lej­kę Big Thun­der Moun­tain (o któ­rej za mo­ment) i w ocze­ki­wa­niu na od­po­wied­nią po­rę, że­by jej użyć, po­szli­śmy do czę­ści Fan­ta­sy­land, by po­zwie­dzać Na­wie­dzo­ną Re­zy­den­cję.

Na­wie­dzo­na Re­zy­den­cja.

Na­wie­dzo­na Re­zy­den­cja, czy­li The Haun­ted Man­sion, to bar­dzo po­my­sło­wa atrak­cja. Ca­łość roz­po­czy­na się od nie­po­ko­ją­ce­go wpro­wa­dze­nia w fa­bu­łę. Na­stęp­nie prze­cho­dzi się przez cias­ne ko­ry­ta­rze, by w koń­cu wsiąść do ko­lej­ki i oglą­dać czy­ha­ją­ce na każ­dym kro­ku du­chy i po­two­ry. Cza­sa­mi bywa strasz­nie, ale jest też zwy­czaj­nie… pięk­nie, zwłasz­cza, gdy wy­ko­rzy­sty­wa­ne są ilu­zje.
Po prze­jażdż­ce w re­zy­den­cji zo­sta­ło nam jesz­cze tro­chę cza­su, za­nim Fast­pass miał za­cząć dzia­łać, więc prze­szli­śmy się, by się ro­zej­rzeć i roz­pla­no­wać ko­lej­ne ru­chy. Po­pa­trzy­liś­my tro­chę na część Toon­town (in­spi­ro­wa­ną kla­sycz­ny­mi kres­ków­ka­mi Dis­neya i fil­mem „Kto wro­bił kró­li­ka Ro­ge­ra?”), a tak­że zdą­ży­li­śmy jesz­cze ak­ty­wo­wać dru­gi Fast­pass, na prze­jażdż­kę w Space Moun­tain.

Do­mek Chi­pa i Dale’a.

No, ale na­de­szła pora, że­by wsiąść do ko­lej­ki gór­skiej o na­zwie Big Thun­der Moun­tain. Du­że wznie­sie­nia, stro­me spad­ki i gwał­tow­ne za­krę­ty, a wszyst­ko to w „o­pusz­czo­nej ko­pal­ni zło­ta, w któ­rej za­czę­ły się dziać dziw­ne rze­czy”. Zde­cy­do­wa­nie war­to by­ło wsiąść do „na­wie­dzo­ne­go po­cią­gu” i ru­szyć w tę sza­lo­ną po­dróż.
Po po­rząd­nej daw­ce ad­re­na­li­ny przy­szedł czas na coś spo­koj­niej­sze­go, a jak nic nada­wa­ła się ma­ła prze­jażdż­ka w Snow White’s Ad­ven­tures, czy­li Przy­go­dach Kró­lew­ny Śnież­ki. W rytm mo­ty­wów mu­zycz­nych z pierw­szej peł­no­me­tra­żo­wej ani­ma­cji Dis­neya, oglą­da­li­śmy naj­waż­niej­sze sce­ny z fil­mu, mi­ja­jąc od­twa­rza­ją­ce je, sta­ran­nie przy­go­to­wa­ne, ani­mo­wa­ne ku­kły. Trze­ba przy­znać, że by­ło na­wet strasz­nie — du­ża część prze­jażdż­ki wio­dła przez ciem­ny las, dość czę­sto po­ja­wia­ła się też zła kró­lo­wa w swej wiedź­miej for­mie.

„Snow White's Ad­ven­tures” — tu­taj już wie­czo­rem.

Przy­go­to­wa­ni na ko­lej­ną daw­kę ad­re­na­li­ny ru­szy­li­śmy do To­mo­rrow­land i Space Moun­tain, za­ha­cza­jąc po dro­dze o Cri­tter Co­un­try i wy­ra­bia­jąc Fast­pass na ko­lej­ną sza­lo­ną at­rak­cję, Splash Moun­tain.
Fu­tu­ry­stycz­na ko­lej­ka gór­ska Space Moun­tain na pew­no by­ła cie­ka­wa (a jej twór­cy umie­jęt­nie two­rzy­li at­mos­fe­rę, umiesz­cza­jąc po dro­dze do środ­ka mnó­stwo moż­li­wo­ści re­zy­gna­cji), ale mia­ła je­den po­waż­ny man­ka­ment — w nie­wie­lu miej­scach by­ło co­kol­wiek wi­dać. Oczy­wi­ście za­mysł jest zro­zu­mia­ły — prze­jażdż­ka mia­ła sy­mu­lo­wać lot po prze­strze­ni ko­smicz­nej. Mimo wszyst­ko, wo­lał­bym jed­nak wie­dzieć, w ja­kim ukła­dzie gwiez­dnym się znajduję.

Ko­smicz­na Gó­ra z ze­wnątrz.

Na ko­lej­ne dwie atrak­cje wró­ci­li­śmy do Fan­ta­sy­land i prze­le­cie­li­śmy się stat­kiem z Pio­tru­siem Pa­nem w Pe­ter Pan’s Fli­ght (na­praw­dę świet­ny po­mysł, by ob­ser­wo­wać mi­nia­tu­ro­wy Lon­dyn oraz naj­waż­niej­sze chwi­le z fil­mu z pod­wie­szo­nej gon­do­li) oraz wy­ru­szy­li­śmy w po­dróż z Pi­no­kiem w atrak­cji o na­zwie Pi­no­cchio’s Da­ring Jour­ney. Mi­łe, spo­koj­ne prze­jażdż­ki, pod­czas któ­rych moż­na by­ło się od­prę­żyć.

Lis i kot za­pra­sza­ją.

Od­prę­żyć moż­na się też by­ło pod­czas rej­su do­oko­ła mi­nia­tu­ro­we­go świa­ta w atrak­cji o na­zwie It’s a Small World. Bar­dzo ład­ne de­ko­ra­cje i ku­kieł­ki, sym­bo­li­zu­ją­ce naj­więk­sze pań­stwa ze wszyst­kich kon­ty­nen­tów po­dzi­wiać moż­na by­ło z łód­ki, po­ru­sza­ją­cej się na umiesz­czo­nych pod płyt­ką wo­dą szy­nach.

It’s a Small World.

Na dru­gą ta­ką pły­wa­ną atrak­cję, czy­li Pi­ra­tów z Ka­ra­ibów, uda­li­śmy się do Ad­ven­tu­re­land, mi­ja­jąc po dro­dze im­po­nu­ją­cą pa­ra­dę. Pi­ra­ci są na­praw­dę nie­sa­mo­wi­ci — peł­ne skar­bów ja­ski­nie, bi­twy mor­skie, a na­wet pi­rac­kie przy­byt­ki! At­mos­fe­ra jest prze­cu­dow­na.
Obec­nie do prze­jażdż­ki do­da­no spo­ro ele­men­tów z fil­mów (po­ja­wia­ją się mię­dzy in­ny­mi: Jack Spa­rrow, Bar­bo­ssa oraz Davy Jones), ale trze­ba pa­mię­tać, że to wła­śnie na prze­jażdż­ce opar­to se­rię z Joh­nym De­ppem, a nie od­wrot­nie.

Pa­ra­da, na­po­tka­na w dro­dze na pi­rac­ką łaj­bę.

Wyt­wór­nia Dis­ne­ya nie­daw­no na­by­ła Lu­ca­sfilm, więc nie za­bra­kło atrak­cji z „Gwiezd­nych Wo­jen” (choć jej pierw­sza wer­sja po­wsta­ła już daw­niej, dzię­ki wcze­śniej­szym usta­le­niom po­mię­dzy Lu­ca­sem a Walt Dis­ney Com­pa­ny). Star Tours to coś w ro­dza­ju tzw. kina 4D — w sal­ce, przy­po­mi­na­ją­cej wnę­trze stat­ku ko­smicz­ne­go, oglą­da się trój­wy­mia­ro­wy film, sko­or­dy­no­wa­ny z sy­mu­la­to­rem ru­chu. Efekt jest nie­sa­mo­wi­ty — jak­by rze­czy­wi­ście le­cia­ło się stat­kiem i prze­cho­dzi­ło w nad­świetl­ną!

Star Tours

Wy­ciecz­ka w ko­smos za nami, więc przy­szedł czas na zwie­dza­nie zam­ku Kop­ciusz­ka, w któ­rym sce­ny z fil­mu przed­sta­wio­no w ma­łych ga­blot­kach za po­mo­cą roż­nych tech­nik. Na ko­niec moż­na też by­ło za­siąść na tro­nie czy przy­mie­rzyć sto­pę do szkla­ne­go pan­to­fel­ka.

Na tro­nie.

Po obej­rze­niu zam­ku i zdo­by­ciu tro­nu po­sta­no­wi­li­śmy tro­chę po­stać w ko­lej­ce do Pooh’s Hu­nny Hunt, czy­li Po­lo­wa­nia na miód (czy też miud, żeby na­wią­zać do prze­krę­co­nej or­to­gra­fii) z Pu­chat­kiem, a na­stęp­nie ru­szyć w przy­go­dę po Stu­mi­lo­wym Le­sie. Prze­jażdż­ka jest bar­dzo po­pu­lar­na (naj­szyb­ciej skoń­czy­ły się do niej Fast­pa­ssy), ale w grun­cie rze­czy ja­kaś szcze­gól­nie cie­ka­wa (po­za tym, że świet­nie za­ni­mo­wa­na, po­my­sło­wo za­pro­jek­to­wa­na z ze­wnątrz i nie­wy­ko­rzy­stu­ją­ca szyn) nie jest.

Wej­ście do pu­chat­ko­wej atrak­cji.

Zo­sta­ło już nie­du­żo cza­su do Splash Moun­tain. Że­by go ja­koś wy­peł­nić, wsie­dli­śmy do ra­kiet Star­jets i tro­chę po­pa­trzy­li­śmy na Di­sney­land z gó­ry. W sam raz dla ko­goś, kto nie lubi du­żych wy­so­ko­ści (czyt. mnie).

Star­jets.

No i wresz­cie jed­na z naj­lep­szych atrak­cji Dis­ney­lan­du — Splash Moun­tain. W ko­rzy­sta­ją­cej z mo­ty­wów fil­mu „Song of the So­uth” prze­jażdż­ce nie dzie­je się zbyt wie­le, ale do cza­su — jed­nym z jej kul­mi­na­cyj­nych punk­tów jest wiel­ki wo­do­spad, w dół któ­re­go spa­da się, ro­biąc wiel­kie plusk. Uwiel­biam ta­kie za­ba­wy, cho­ciaż moja Po­łów­ka nie by­ła za­chwy­co­na.

Miny mamy za­bój­cze
(dru­gi rząd, li­cząc od ty­łu), ale za­ba­wa przed­nia.

Dla od­prę­że­nia po­pa­trzy­li­śmy so­bie na do­mek Szwaj­car­skiej Ro­dzi­ny Ro­bin­so­nów (bar­dzo do­brze od­two­rzo­ny) a po­tem ru­szy­li­śmy do To­mo­rrow­land, by po­strze­lać do wro­gów Bu­zza Astra­la w Buzz Light­year’s Astro Blas­ters i znów prze­le­cieć się stat­kiem w Star Tours (za każ­dym ra­zem sce­na­riusz tej ostat­niej atrak­cji ule­ga ma­łym zmia­nom). Na­stęp­nie za­li­czy­li­śmy ostat­nią ko­lej­kę gór­ską, Ga­dget’s Go Coas­ter (naj­ła­god­niej­szą i naj­mniej­szą) i uda­li­śmy się do ma­gicz­nej fil­har­mo­nii Mi­kie­go na trój­wy­mia­ro­wą pro­jek­cję w rytm pio­se­nek z ani­ma­cji Dis­neya (po ja­poń­sku, rzecz ja­sna) z do­dat­ko­wy­mi efek­ta­mi (ty­pu psi­ka­ją­ca woda). Nie za­bra­kło też kla­sycz­nej ka­ru­ze­li z ko­nia­mi.

Mi­ckey’s Phil­har­ma­gic.

Na sam ko­niec obej­rze­li­śmy wy­świet­la­ny na zam­ku Kop­ciusz­ka za po­mo­cą tech­ni­ki ma­po­wa­nia zle­pek z naj­waż­niej­szych ani­ma­cji Dis­ne­ya, za­ty­tu­ło­wa­ny „Once Upon a Time” (po­ni­żej fil­mik), po­słu­cha­li­śmy kon­cer­tu pa­pug prze­ry­wa­ne­go przez Sti­cha w The En­chan­ted Tiki Room (ma­ło cie­ka­wa atrak­cja) i wy­by­li­śmy pa­miąt­ko­we mo­ne­ty w Pe­nny Ar­cade.


MA­NIAK SIĘ BAWI


Ko­lej­ny dzień nie był tak emo­cjo­nu­ją­cy jak ten w Di­sney­lan­dzie, ale, choć z po­cząt­ku nie­wie­le się dzia­ło i by­ło upal­nie, to po­tem nie­źle się ba­wi­li­śmy.
Na sam po­czą­tek to­wa­rzy­szy­łem mo­jej Po­łów­ce w za­ła­twia­niu róż­nych spraw, w trak­cie cze­go po­szli­śmy rów­nież zjeść gry­cza­ny ma­ka­ron soba (蕎麦) — dość do­bry, choć do in­nych dań się nie umy­wa.

Soba — smacz­ne, ale nie na­dzwy­czaj­ne da­nie.

Po za­ła­twie­niu wszyst­kie­go spo­tka­li­śmy się ze zna­jo­my­mi Po­łów­ki z To­kio i po­szli­śmy ra­zem na prze­pysz­ne lody, a na­stęp­nie na ka­ra­oke — bar­dzo mi­ło by­ło po­śpie­wać w nie­co więk­szym gro­nie, niż za pierw­szym ra­zem.

Ka­ra­oke­kan od ze­wnątrz.

Po­że­gna­li­śmy zna­jo­mych i po­szli­śmy jesz­cze do sa­lo­nu z au­to­ma­ta­mi, że­by po­ba­wić się w grę ryt­micz­ną, po­le­ga­ją­cą na ude­rza­niu w bęb­ny ta­iko (太鼓). Przy­jem­ne, choć za­zwy­czaj w ta­kich grach nie idzie mi zbyt do­brze.

Au­to­ma­ty.

MA­NIAK W SHIN­JU­KU GYO­EN


Je­de­na­sty dzień w Ja­po­nii spę­dzi­łem wraz z Po­łów­ką w okrę­gu spe­cjal­nym Shin­ju­ku (新宿), a do­kład­niej w Shin­ju­ku Gyo­en (新宿御苑), czy­li bar­dzo ład­nym par­ku. Nie­gdyś te­ren na­le­żał do rodu Nai­tō (内藤), obec­nie znaj­du­je się zaś w po­sia­da­niu kra­ju.

Po wej­ściu do par­ku.

Że­by móc po­oglą­dać drzew­ka, krzacz­ki, kwiat­ki i sta­wi­ki naj­pierw trze­ba by­ło oczy­wi­ście za­pła­cić — 200 je­nów (ok. 6 zł) za oso­bę. Ale by­ło war­to (zresz­tą, bez prze­sa­dy, to na­praw­dę ma­ła kwo­ta), bo w Shin­ju­ku Gy­oen cze­ka­ło du­żo ład­nych rze­czy.
Na sam po­czą­tek ru­szy­li­śmy do wiel­kiej szklar­ni, w któ­rej, jak to w szklar­ni, ro­sło bar­dzo du­żo eg­zo­tycz­nych ro­ślin. Po­oglą­da­li­śmy więc ka­ka­ow­ce, ba­na­now­ce, cy­try­ny, pa­pa­je, man­go i inne, a przy tym na­pstry­ka­łem się mnó­stwa zdjęć.

Man­go.

A po szklar­ni już kla­sycz­nie i to w trzech sty­lach. Na sam po­czą­tek ogród an­giel­ski, któ­ry, jak to za­zwy­czaj ogro­dy na ta­ką mo­dłę, szcze­gól­ne­go wra­że­nia nie ro­bił. Ot, moż­na by­ło so­bie po­pa­trzeć.

Ogród an­giel­ski.

Na­stęp­ny w ko­lej­ce był ogród w sty­lu fran­cu­skim — ten ład­niej­szy od an­giel­skie­go, ale (znów: jak na ogród fran­cu­ski przy­sta­ło) dość sztyw­ny. Miał jed­nak po­tęż­ne­go plu­sa — ław­ki wzdłuż ko­ry­ta­rza drzew, na któ­rych moż­na by­ło przy­cup­nąć i zjeść dru­gie śnia­da­nie.

Ogród fran­cu­ski.

No i na sam ko­niec był też ogród w sty­lu ja­poń­skim — naj­ład­niej­szy z wszyst­kich trzech, ja­kie znaj­do­wa­ły się w Shin­ju­ku Gyo­en. Sta­wi­ki, drze­wa, gła­zy, mo­sty i ja­poń­ska za­bu­do­wa — moż­na by­ło to wszyst­ko ob­ser­wo­wać na­praw­dę bez koń­ca.

Ogród ja­poń­ski.

A pro­pos za­bu­do­wy — szcze­gól­nie war­te uwa­gi by­ły trzy bu­dyn­ki. Pierw­szy z nich to sta­ry za­jazd, z któ­re­go moż­na so­bie po­oglą­dać ogród, a ko­lej­ne dwa to pa­wi­lo­ny her­ba­cia­ne (w jed­nym z nich, o okre­ślo­nych po­rach moż­na na­pić się her­ba­ty, oczy­wi­ście je­śli syp­nie się je­na­mi).

Sta­ry za­jazd.

Po obej­rze­niu par­ku zro­bi­li­śmy też kil­ka kro­ków po Shin­ju­ku i po­pa­trzy­li­śmy na po­sąg bod­dhi­sa­twy Ji­zō (地蔵) przy świą­ty­ni bud­dyj­skiej Tai­sō (太宗寺). A da­lej już tyl­ko po­si­łek (tym ra­zem nie­ja­poń­ski) i ku­po­wa­nie pa­mią­tek.

Po­sąg Ji­zō.

MA­NIAK W MU­ZEUM RE­KLA­MY I NA FE­STI­WA­LACH


Przed­ostat­ni dzień w Kra­ju Wscho­dzą­ce­go Słoń­ca to tro­chę zwie­dza­nia i tro­chę pod­glą­da­nia ja­poń­skich zwy­cza­jów.
Na sam po­czą­tek uda­li­śmy się do dziel­ni­cy Shim­ba­shi (新橋), by stam­tąd przejść na pie­szo do są­sied­niej Shio­do­me (汐留) i obej­rzeć mu­zeum re­kla­my i mar­ke­tin­gu. Tro­chę się przy tym po­błą­ka­li­śmy, ale w koń­cu tra­fili­śmy na miej­sce.

Sta­cja Shim­ba­shi.

W mu­zeum nie moż­na by­ło ro­bić zdjęć, a szko­da, bo by­ło tam kil­ka na­praw­dę cie­ka­wych eks­po­na­tów. Na po­czą­tek obej­rze­li­śmy prze­cięt­ną, tym­cza­so­wą wy­sta­wę róż­nych re­klam te­le­wi­zyj­nych, a po­tem do­szli­śmy do wy­sta­wy sta­łej, któ­ra chro­no­lo­gicz­nie opo­wia­da­ła hi­sto­rię re­kla­my i mar­ke­tin­gu w Ja­po­nii — od wiel­kich, ko­ja­rzą­cych się z da­ną bran­żą atrap na szyl­dach sprze­daw­ców i usłu­go­daw­ców, przez lo­ko­wa­nie pro­duk­tu na pla­ka­tach, re­kla­mu­ją­cych sztu­ki, aż po współ­cze­sne prak­ty­ki. I by­ło też spo­ro cie­ka­wo­stek — do­wie­dzie­li­śmy się na przy­kład, że pod­czas daw­nych przed­sta­wień ka­bu­ki (歌舞伎) cza­sa­mi wtrą­ca­no ja­kieś wzmian­ki o róż­nych pro­duk­tach. Naj­więk­sze wra­że­nie zro­bi­ła na nas jed­nak ga­blot­ka z opa­ko­wa­nia­mi cha­rak­te­ry­stycz­nych dla XX wie­ku ar­ty­ku­łów.

Jesz­cze raz sta­cja Shim­ba­shi.

Mu­zeum po­zwie­dza­ne, po­tem jesz­cze szyb­ki po­si­łek (znów soba, ale po­da­na nie­co ina­czej) i ru­szy­li­śmy do Chi­yody, że­by obej­rzeć Nō­ryō no yūbe (納涼の夕べ) — wy­da­rze­nie, pod­czas któ­re­go z łó­dek, pły­ną­cych frag­men­tem fosy Pa­ła­cu Ce­sar­skie­go, pusz­cza­no ko­lo­ro­we lam­pio­ny. Lu­dzi by­ło tam mnó­stwo, więc cięż­ko by­ło zo­ba­czyć, co się dzie­je, ale coś tam wi­dać by­ło. I by­ło to ład­ne.

Miej­sce i zdję­cie nie naj­lep­sze, ale wy­da­rze­nie przy­jem­ne.

Na ko­niec zaj­rze­li­śmy też do po­bli­skie­go chra­mu Yasu­ku­ni, w któ­rym od­by­wał się wspo­mnia­ny prze­ze mnie w po­przed­niej relacji fe­sti­wal Mi­ta­ma. Nie­wie­le jed­nak zo­ba­czy­li­śmy, po­nie­waż by­ło tam mnó­stwo lu­dzi (w tym spo­ro ko­biet ubra­nych w tra­dy­cyj­ne ki­mo­na — po­noć uwa­ża­ją, że to takie ślicz­ne), przez któ­rych cięż­ko by­ło się prze­ci­snąć. By­ły też ma­łe stra­ga­ni­ki z je­dze­niem oraz lam­pio­ny, roz­pa­lo­ne dla przod­ków.

Mi­ta­ma mat­su­ri.

MA­NIAK WRA­CA


Wszyst­ko, co do­bre, kie­dyś musi się skoń­czyć. Po nie­mal dwóch ty­go­dniach peł­nych wra­żeń, do­kład­nie trzy­na­ste­go dnia w Ja­po­nii, nad­szedł czas na po­wrót do Pol­ski. Wsta­łem rano, zja­dłem ostat­nie śnia­da­nie w Kra­ju Wscho­dzą­ce­go Słoń­ca i wy­mel­do­wa­łem się z ho­te­lu, że­gna­jąc się tym sa­mym z dziel­ni­cą Jim­bō­chō.

Ostat­nie spoj­rze­nie na Jim­bō­chō.

Ca­ła resz­ta po­to­czy­ła się bar­dzo szyb­ko. Me­tro do Shi­buyi, ko­lej­ne pu­ri­ku­ry, ostat­nie pa­miąt­ki dla bli­skich, su­shi, po­że­gna­nie z Pół­ów­ką (na szczę­ście tyl­ko na kil­ka ty­go­dni), po­ciąg do lot­ni­ska w Na­ri­cie (成田), od­pra­wa i wresz­cie od­lot.

Na­ri­ta, w dro­dze do bram­ki z sa­mo­lo­tem po­wrot­nym.

Pierw­szy lot, do Du­ba­ju, umi­li­ła mi „Kra­ina Lodu” z ja­poń­skim dub­bin­giem (bar­dzo do­brym, swo­ją dro­gą) i tro­chę snu. Ko­lej­ny lot, z Du­ba­ju do War­sza­wy (po dwóch, a nie dwu­na­stu go­dzi­nach cze­ka­nia, tym ra­zem), mi­nął mi zaś przy naj­now­szym mup­pe­to­wym fil­mie. I tak do­tar­łem do Pol­ski, pe­łen no­wych do­świad­czeń i wspa­nia­łych wspo­mnień. Mam na­dzie­ję, że do To­kio wró­cę już nie­dłu­go, bo już tę­sk­nię.

Komentarze